piątek, 9 grudnia 2016

Pobieranie krwi

Znalazłam nieopublikowany post sprzed kilku miesięcy. Jestem pewna, że aktualny. Niebawem będą nowe.
Nie trzeba jednak chodzić do pracy, żeby znaleźć natchnienie. Niestety. Zwykła wizyta w laboratorium i pobieranie krwi może być źródłem przeżyć, o których napisać po prostu trzeba. Wystarczy, że w takim miejscu pojawia się dziecko.. Zwyczajne, lat około sześciu, może siedmiu z dwojgiem rodziców, którzy z całą pewnością chcą dobrze, przecież gdyby nie kochali i się nie troszczyli to by ich tam nie było. Problem w tym, że dziecko aż się trzęsie ze strachu. Jest po prostu przerażone, na granicy histerii. I nikt, absolutnie nikt nie wie, co z nim zrobić, jak pomóc, jak sprawić, żeby cała ta sytuacja była znośna dla wszystkich zainteresowanych. Bo przecież wszyscy chcą dobrze – i dziecko i rodzice i młodziutka, przesympatyczna laborantka, która naprawdę chciałaby pomóc, ale po prostu nie ma pojęcia co zrobić może. Nikt jej tego nie uczył, nikt z nią o tym nawet nie rozmawiał. Czy ktoś w ogóle szkoli służby medyczne z obchodzenia się z małymi pacjentami? Chyba nie, prawda?
A zrobić można sporo. Po pierwsze dać dziecku czas. Nie prowadzić na siłę za rękę do gabinetu. Może jak zobaczy, że dwie, czy trzy osoby przed nim nie wyją z bólu, nie krzyczą, to będzie łatwiej. Może warto samemu dać sobie pobrać krew? Morfologia raz na jakiś czas nie zaszkodzi, a dziecko będzie widziało, że rodzic daje radę, nie boi się i nie mdleje. To może dać trochę uspokojenia, choć nie musi. Jeżeli jednak rodzic sam się boi, lub źle reaguje na widok krwi, to lepiej, żeby poszedł rodzic drugi. Bojący się rodzic to najgorsze, co może dziecko spotkać – zacznie się spirala lęku, która może skończyć się prawdziwą histerią.
Przed wizytą, przed zarejestrowaniem porozmawiaj z dzieckiem o tym, co je spotka. O tym, że czasem boli, nie bardzo ale boli – trochę, jak przy szczepionce, ale może nawet mniej. Nie mów dziecku, że nie będzie bolało, bo to nie prawda. Po pierwsze przebijanie skóry igłą raczej boli, po drugie nigdy nie wiesz, jaki prób bólu ma dziecko, jaką ma tolerancję i nawet, jeżeli dla Ciebie to jak ugryzienie komara, to dla dziecka niekoniecznie. Powiedz mu także, że może się bać. Strach jest naturalny, bo to, co je czeka jest nieprzyjemne. Powiedz, że może płakać. Płacz to nic złego, gdy się boimy, a naprawdę lepiej mieć na fotelu płaczące dziecko, które pozwala sobie wbić igłę, niż takie, które się wyrywa i robi sobie krzywdę.
Pozwól dziecku decydować. Często może woleć pobieranie krwi z palca, niż z żyły. Warto je jednak uprzedzić, że trwa to dłużej i jeżeli chce mieć to szybko za sobą, to z żyły będzie szybciej. Pozwól dziecku siedzieć na swoich kolanach i mocno je przy tym tul, chyba, ze nie chce. Powiedz mu, ze jeżeli chce może odwrócić głowę i wcale nie patrzeć na to, co się dzieje – ty i Pani laborantka o wszystko się zatroszczycie.
Nie tłumacz za wiele, w ogóle nie mów bez przerwy. Nie przywołuj poprzedniego razu, gdy dziecko nie płakało. Wtedy było wtedy, teraz jest teraz. Może wtedy miało lepszy dzień, a może nie płakało, bo było tak przerażone, że nawet płakać nie mogło. Nie odwołuj się do ustaleń w rodzaju „obiecałeś nie płakać”. Dziecko nie potrafi sobie wcześniej wyobrazić, co będzie czuło. Samo jest często zaskoczone swoją reakcją i samo jej nie opanuje. A na pewno nie zrobi tego pod wpływem racjonalnej argumentacji. Ty tez nie pozbędziesz się lęku wysokości/klaustrofobii/arachnofobii/agorafobii czy czegokolwiek innego (choćby lęku przed osami i szerszeniami) bo jest nielogiczny. Lęk sam w sobie jest nielogiczny bo pochodzi z prymitywnych struktur podkorowych i czasem nawet nasz dojrzały mózg nie potrafi sobie z nim poradzić.
Nie mów o sobie, ani o innych. Dziecko nie jest gotowe o tym słuchać. Mów o nim, o tym, że niełatwo pokonać strach i trzeba być naprawdę dzielnym, by mimo strachu wejść i pozwolić się kłuć. Przypomnij inną sytuację, gdy dziecko tez się bało, ale udało mu się przełamać – może była to wizyta u okulisty z zakraplaniem oczu, może u dentysty? Odwołanie się do przeżyć, w których dziecko stanęło na wysokości zadania może pomóc mu i teraz znaleźć siłę.
No i na koniec najtrudniejsze. Rozumiem, ze jest kolejka, rozumiem, że ludzie patrzą, ale spróbuje głęboko oddychać i się nie denerwować. Jeżeli ktoś bywał ze swoim dzieckiem w takim miejscu, to zrozumie. Jeżeli nie, i nie potrafi zrozumieć strachu dziecka, to naprawdę nie ma sensu się nim przejmować. Jemu nic nie pomoże. Jeżeli ktoś się śpieszy możecie go po prostu przepuścić. T dziecko w tym momencie potrzebuje empatii na nim warto się skupić. Dorośli sobie poradzą.
Podobnie podejść można do dentysty, fryzjera, czy wszelkich innych miejsc, których dziecko może się bać i często rzeczywiście się boi. Bo to normalne, że się boi i ma do tego pełne prawo. My też.


czwartek, 7 kwietnia 2016

Nie ma żadnych "dzieci"!

Czas jakiś pracuję w różnych instytucjach zajmujących się opieką nad dziećmi i ich edukacją i jednego jestem pewna. Prawie wszyscy chcą dobrze. Rodzice chcą dla swoich dzieci jak najlepiej, nauczycielom też często zależy, już nie mówiąc o dzieciach, które chcą kochać jednych i drugich. A mimo to jakoś nie zawsze to wychodzi. Przyczyn są pewnie tysiące i były one odmieniane w wielu publikacjach przez wszystkie przypadki. To, o czym piszę pewnie też, a mimo to klątwa „dzieci” wciąż ma się dobrze.
O co mi właściwie chodzi. No właśnie o „dzieci” - czyli sposób, w jaki nauczyciel zwraca się do grupy przedszkolnej, czy szkolnej klasy. Pragnąc zwrócić na siebie uwagę garstki, która nie słucha mówi „dzieci” zwracając się do wszystkich, czyli do nikogo. Mówiąc o swojej grupie, czy klasie też często mówi, że ma problem właśnie z grupą, czy klasą. Klasa jest trudna, w tej klasie trudno się pracuje.
No i pewnie to jest prawda – tą konkretną klasą może jemu trudno się pracuje, ale takie podejście niczego nie zmieni, nie ma możliwości naprawy. Dokładnie tak samo, jak na wołanie „dzieci” odwrócą się ci, którzy słuchają nauczyciela i którzy nie są akurat zajęci czym innym. Oni nie usłyszą.
Nie da się „pomóc klasie” to tak nie działa. Żadne z dzieci nie definiuje siebie jako jedno z „dzieci”. Każde z nich ma imię i nazwisko, ma rodzinę i swoje problemy. Im więcej trudności sprawia w klasie tym, z reguły te problemy niezwiązane ze szkołą są często większe. Żadne dziecko nie ma celu w postaci „przeszkadzania” w klasie. Większość z nich chce uwagi nauczyciela, woła o nawiązanie relacji, o wysłuchanie. Często szkoła stwarza możliwości domagania się bliskości dorosłego, jakich nie ma w domu. Stwarza okazję do błagania o to, by zostać wysłuchanym, gdy w domu dziecko bywa rzadko, a rodzice nie mają czasu, możliwości, siły, czy kompetencji, by dać bliskość i zainteresowanie, by wysłuchać dziecka. Jeżeli od rodziców nie da się tego uzyskać, to zostaje nauczycielka w przedszkolu, czy szkole. No i niezawodny sposób na uzyskanie jej uwagi „przeszkadzanie”, czy wchodzenie w konflikty.
To dlatego „dzieci uspokójcie się” nie działa. To dlatego kary nie działają. Nikt nie chce być traktowany wyłącznie jako element (pasujący lub nie) układanki, jaką jest klasa. Każdy potrzebuje (właśnie nie tyle chce, co potrzebuje) być traktowany jako on sam – wyjątkowy. Dzieci, które dostają to w domu, bez proszenia radzą sobie łatwo, bo im nauczyciel jako bliska osoba jest o wiele mniej potrzebny. Jeżeli jednak jest inaczej domagają się tego od dorosłego, który jest w zasięgu. Dlatego są „trudni”, „niegrzeczni”, „nie współpracują”, czy „przeszkadzają” chcą być wyróżnieni choćby poprzez karę.
Jeżeli jednak naszym celem jest poprawa funkcjonowania całej klasy, musimy skupić się na poprawie funkcjonowania poszczególnych, pojedynczych dzieci. Na tym, by poczuły się dobrze, by były ważne, zrozumiane, wysłuchane. One szczególnie silnie pragną relacji i szczególnie trudno im w nią wejść, bo w którymś momencie z jakiegoś powodu doznały zawodu. Tylko, że to wymaga od nauczyciela porzucenia postawy „pedagogicznej” i zmiany perspektywy. Już nie „dzieci, nie klasa, nie grupa, ale konkretne jednostki z konkretnymi problemami, które poprzez zachowanie błagają o wsparcie w rozwiązaniu ich.
Nie jest prawdą, że nie ma na to czasu. Właśnie, że jest. Patrząc z perspektywy długofalowej czas, jaki nauczyciel poświęca na uspokajanie „dzieci”, jaki marnuje powtarzając po piętnaście razy to samo, by „wszyscy” usłyszeli – to ten sam czas, jaki zajęłoby mu podejście do konkretnego ucznia i powiedzenie to do niego, porozmawianie z nim osobiście, z jego poziomu. A nawet jeśli nie, to i tak warto poświęcić na to więcej czasu, bo gdy relacja będzie nawiązana, dzieci będą po prostu bardziej gotowe do współpracy, bardziej chętne do tego, by pracować, uczyć się. Relacja z nauczycielem oparta na zaufaniu, a nie na walce daje korzyść wszystkim zarówno dzieciom, które dotąd toczyły z nauczycielem wojny, bo wreszcie nie muszą, czują się dobrze, wiedzą, że gdy zajdzie potrzeba zostaną wysłuchane. Nauczycielowi – bo wie, czego może się spodziewać, wie, że nikt nie jest przeciwko niemu, że jego praca polega na byciu z, nie przeciw. Ale także pozostałym członkom grupy, które mogą pracować w spokoju, niewybijane co chwilę z koncentracji przez nauczyciela strofującego innych uczniów. Oni także mogą iść do szkoły z wiarą, że ich problemy nie zostaną ukarane, że mogą zwrócić się z nimi do nauczyciela, który się nad nimi pochyli.
To się po prostu opłaca wszystkim. Dlatego warto spróbować. Zamiast stać – ukucnąć, zamiast krzyczeć do wszystkich – szeptać. Zamiast karać – wysłuchać. Nawet w dwudziestokilkuosobowej klasie, czy grupie. Nie jest to łatwe, ale daje efekt lepszy, niż metody pedagogiczne, kary, nagrody i wszelkie inne formy zewnętrznej motywacji.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

"Zakazane ciało"

„Zakazane ciało” Diane Ducret czytałam ledwie dwa tygodnie temu. Nie zmierzałam o nim tutaj pisać, bo to przecież nie na temat zupełnie. No i nagle okazało się, że jak najbardziej na temat, jak najbardziej jest to lektura na dziś i wcale nie taka historyczna, jak mogłoby się wydawać.
Książka ma podtytuł ”Historia męskiej obsesji”, jednak tak naprawdę dałoby się wymyślić kilka bardziej moim zdaniem adekwatnych, na przykład „historia męskiej pogardy”, „męskiego lęku”, albo chyba najbardziej na czasie „męskiej głupoty”. To opowieść o tym, jak bardzo długo i z jakim trudem kobiety zyskiwały, a nierzadko wywalczały sobie prawo do tego, żeby po prostu być. Być człowiekiem, czymś więcej, niż żałosną obudową do macicy, dodatkiem do sromu (swoją drogą uroczy źródłosłów ma u nas to słowo, prawda – ten sam, co sromotna klęska), który był jednocześnie pożądany, obrzydliwy i właściwie gdyby nie to, że wygodniejszy niż ręka, to właściwie lepiej byłoby, żeby go nie było. Wtedy nie byłoby zagrożenia, że seks sprawi kobiecie przyjemność, że sama ją sobie sprawi, że nie dochowa cnoty, którą powinna, a właściwie musi zachować dla męża.
Najbardziej nieprawdopodobnym w tej książce jest nie to, że przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat kobieta musiała wstydzić się, że jest kobietą. Że fakt menstruacji była tak z jednej strony kompromitujący, z drugiej strony nudny, z trzeciej obrzydliwy, że przez setki lat nikt nie próbował nawet zainteresować się wynalezieniem czegokolwiek, co choć trochę ułatwiłoby kobietom życie. Że musiała być uległą i podległą, że musiała rodzić, bo tak jej kazał mąż, biskup, papież, czy jakikolwiek inny mężczyzna. Do tego, że przez większą część historii było naprawdę fatalnie, żeby nie rzec tragicznie jesteśmy przyzwyczajeni. Wiemy o sufrażystkach, o walce o prawo głosu itp.
To wszystko jakoś tam funkcjonuje. Najgorszym moim zdaniem jest fakt, że żadna z wywalczonych rzeczy nie jest nam tak naprawdę dana na zawsze. Każdy aspekt kobiecej seksualności musi być na nowo definiowany zgodnie z oczekiwaniami mężczyzn, musi być przez nich kontrolowany. I nawet, jeżeli zyskujemy jakieś prawo, to trzeba być czujnym, bo w każdej chwili możemy je stracić.
Ostatni rozdział książki zatytułowany jest „Trudna wolność” - autorka- Francuzka pisze w nim o tym, co kobiety ostatnio zyskały i z czym muszą się borykać. Nie pisze jednak o tym, że mężczyźni wciąż nie pogodzili się z tym, że mamy jakiekolwiek prawa. Że trudna wolność, to nie zawsze wybór środków antykoncepcyjnych, czy decyzja o posiadaniu dziecka lub nie. Pisze o tym, jak niejednoznaczna jest wolność, jak rosną oczekiwania w związku z tym, że każdy mężczyzna widział już wiele „idealnych ciał”. Nie pisze jednak o tym, że jeżeli choć na chwilę złożymy broń, to zawsze znajdą się tacy, którzy znajdą milion powodów, żeby nam to, co wywalczyły nasze przodkinie odebrać. Może nawet jej nie mieściło się w głowie, że wielu mężczyzn nadal śni o władzy absolutnej – nad macicą, łonem, prokreacją i cywilizowanym państwie w środku Europy będą próbowali mówić kobietom, że rodzić muszą.
To, co budzi nadzieję, to opisy sukcesów. Pokazują, że kobiety mają w sobie siłę i mogą walczyć i to walczyć skutecznie nie tylko o swoje prawa, ale także o pokój i bezpieczeństwo. Tylko musi ich być dużo. Naprawdę dużo, bo tylko dzięki skoordynowanym działaniom i krzykowi z wielu gardeł rządzący gotowi są usłyszeć sprzeciw. Tylko wtedy gotowi są wziąć pod uwagę zdanie i wolę kobiet.

sobota, 2 kwietnia 2016

Po prostu nie

Nie wiem, czy właściwie jest jeszcze coś do napisania, po tym wszystkim, co dzieje się w Internecie, ale ja też nie jestem w stanie tego przemilczeć. W kraju, w którym matki dzieci niepełnosprawnych skazane są na wegetację i poświęcenie wszystkiego dzieciom, po których śmierci pozostają tylko z długami, bez środków do życia. W kraju, w którym jako jednym z niewielu państw w Europie mamy wciąż jeszcze domy dziecka. W kraju, w którym niby panuje demokracja, a konstytucja gwarantuje rozdzielność kościoła od państwa księża próbują nam mówić, że mamy rodzić dzieci, które nie przeżyją poza macicą tygodnia, dzieci pochodzące z gwałtu, których matki będą nienawidzić, które będą przez resztę życia przypominały najgorsze chwile – chwile upokorzenia, wstydu bezsilności. Dzieci, w których twarz będą patrzyły i widziały swego oprawcę. Zgwałcone trzynastolatki mają rodzić mimo, że może to być ostatnie dziecko w ich życiu, bo po prostu ciąża zniszczy nie tylko ich przyszłość, ale też układ rozrodczy nie mówiąc już o psychice. Właśnie tak ma być. Bo życie blastuli jest ważniejsze od zdrowia kobiety.
Widzieliście kiedyś macicę przekłutą drutami do robótek ręcznych? Ja widziałam, na wycieczce w prosektorium i to nie jest przypadek, że właśnie tam. Wiecie jak to wygląda? To są dwa druty połączone na środku gumką recepturką, które wkłada się przez szyjkę macicy złączone, a potem rozszerza wewnątrz. Przy odrobinie szczęścia (którego nie miały setki tysięcy kobiet, w tym ta jedna, której macicę miałam okazję oglądać) może ściana macicy nie zostanie przebita, nie będzie krwotoku wewnętrznego i śmierci w jego wyniku. Taką kobietę dałoby się pewnie uratować, ale przecież jeżeli ktokolwiek zawiadomi pogotowie, ściągnie sobie na głowę policję i też pójdzie siedzieć, więc nie zawiadomi. Czy naprawdę o to chodzi?
Czy naprawdę koniecznym jest, żeby kobiety zaczęły popełniać samobójstwa z powodu ciąży? Czy naprawdę nie będziemy mogły już dowiedzieć się, w jakim stanie jest dziecko zanim nie ujrzymy na świecie ślicznego różowego noworodka, albo cierpiącego potworka bez połowy głowy? Czy naprawdę kobieta po traumie poronienia będzie musiała tłumaczyć się przed prokuraturą z tego dlaczego poroniła i czy przypadkiem nie podskoczyła, albo nie podniosła czegoś ciężkiego? Czy za przewrócenie się na schodach mamy naprawdę iść na 3 lata do więzienia?
Dla mnie jako kobiety to jest niebezpieczny absurd. Dla mnie, jako matki trójki, a niedługo czwórki dzieci jest to absolutnie przerażające. Wizja tego, że moje dzieci mają wychowywać się jako półsieroty, bo dla kogoś potencjalny płód rozwijający się w moim jajniku będzie ważniejszy, niż życie ich matki to już sytuacja z horroru. Wizja patrzenia na śmieć córki z podobnego powodu w ogóle nie dociera do mojej wyobraźni.
Nie możemy się na to godzić. Powinniśmy podjąć każda formę oporu wobec próby sprowadzenia nas do średniowiecza, wobec stwierdzenia, ze nasze ciało nie należy do nas, że jest nie ważne. Nie do wiary, że w XXI wieku przychodzi nam walczyć o elementarną godność. Po kilku latach przerwy znów kościół mówi nam, że jesteśmy niedokończonymi mężczyznami, na których sumieniu w żadnym wypadku nie można polegać. Musimy wyjść na ulice, wszystkie razem z babciami i małymi córeczkami, a co ważniejsze z ojcami naszymi i naszych dzieci, bo ich też nasze prawa i nasza śmierć będą dotyczyć.

Mądrzy rodzice

Myślę, że chyba zorganizuję jakiś plebiscyt na najgorzej przetłumaczony tytuł. Mam już kilku
kandydatów, a ta książka zdecydowanie jest jednym z faworytów. Gdybym nie trafiła na tytuł i autora tej książki w jakiejś innej, której autor się na nią powoływał, czy polecał to nigdy w życiu bym po nią nie sięgnęła właśnie z powodu tytułu no i szaty graficznej (czy tak wiele bym straciła to inna sprawa). Tytuł oryginału to „Science of parenting”, czyli w dowolnym tłumaczeniu rodzicielstwo oparte na podstawach naukowych. Może nie brzmi chwytliwie, ale na pewno w większym stopniu oddaje rzeczywistość. Niestety polski wydawca chyba uznał, że rodzice są głupi i chcą stać się mądrzy, a nauka kojarzy się po prostu źle. Smutne.
Miały być peany
Czytając pierwszą połowę książki byłam w siódmym niebie. Myślałam, że pani Margot Sunderland wreszcie napisała książkę, którą spokojnie będę mogła polecić rodzicom małego dziecka. Przystępnie napisaną, opartą rzeczywiście na podstawach naukowych, w sposób przystępny opisującą „jak działa dziecko”. Rzeczywiście to wszystko można tam znaleźć. Pisząc o potrzebach małego dziecka odwołuje się do rzetelnych badań naukowych, tłumaczy krok po kroku jakie neurohormony wydzielają się w konkretnych sytuacjach i jakie są konsekwencje ich działania nie tylko dla zachowania w danym momencie, ale i dla długofalowego rozwoju. Naprawdę przez chwilę myślałam, że to pozycja niemal idealna.
Ale nie będzie
Niestety w pewnym momencie sielanka się skończyła. Stało się to dokładnie w momencie, gdy autorka zaczęła pisać o dzieciach starszych, a konkretnie o ich dyscyplinowaniu, przydatności metody time out i konieczności „kierowania dzieckiem”. Tu dziwnym trafem nauka zeszła na dalszy plan. Jak w poprzednich rozdziałach wszystko, o czym pisała było szeroko udokumentowane, poparte eksperymentami itp. Tak w tym rozdziale jest jakoś bardzo mało przypisów. Żadnych dowodów na prawdziwość wypisywanych słów. Tam, gdzie zaczyna się wychowanie starszego, bo kilkuletniego dziecka niestety zaczyna się ideologia i „krzesełka przemyśleń”. Mimo licznych dowodów wynikających z doświadczeń psychologii społecznej ukazujących nieskuteczność, czy nawet szkodliwość promowanych tu metod autorka postanowiła napisać rozdział zgodny ze swoimi przekonaniami i niczym więcej. Szkoda.
Kiedy dziecko cierpi a kiedy jest „małym Neronem”?
Autorka każe nam rozróżniać sytuacje, w których dziecko domaga się uwagi, bo cierpi naprawdę (wtedy powinniśmy reagować empatycznie) od sytuacji, kiedy tylko domaga się uwagi, czy wręcz próbuje nami rządzić i wtedy musimy być stanowczy, wręcz karzący. Spektrum rodzicielskich zachowań w tej drugiej sytuacji wahać się powinno między ignorowaniem a wysłaniem dziecka do swego pokoju. Nie znalazłam jednak w książce nigdzie jasnej definicji jak właściwie te zachowania odróżnić, i czym one w ogóle się od siebie różnią pod względem dziecięcych potrzeb. Moim zdaniem to dwie strony tego samego medalu. Według niej – nie. Muszę przyznać, że stara się być wyważona i przestrzega przed nadużywaniem metod takich, jak time-out, ale to kolejny problem. Jak często oznacza za dużo? Raz na tydzień? Raz dziennie? Trzy razy dziennie? Tego po prostu kreślić się nie da i przykładanie pseudonaukowych ram do tego typu metod wcale im nie pomaga i nie czyni ich bardziej ludzkimi.
Wszystko tylko nie gniew!
To, co podczas lektury książki wydało mi się przerażające, to bardzo jednoznaczny stosunek do gniewu. Jest on całkowicie negatywny. Zarówno przeżywanie gniewu przez dziecko (zwłaszcza starsze) jak i przez rodzica jest oceniane jak błąd i coś, co właściwie trzeba wyplenić. Rodzic musi (tak, to słowo też autorka bardzo lubi) do niemal wszystkiego podchodzić ze spokojem. W dziecku nie wolno wzmacniać gniewnych relacji, bo jeszcze (to straszne!) wyrośnie na gniewnego dorosłego. Ok rozumiem, że gniew nie jest emocją łatwą, ale może być konstruktywną, a na pewno jest bardzo potrzebną i powinniśmy ją nie tylko tolerować, ale i uważać, za ważny sygnał (postaram się napisać w najbliższym czasie notatkę na temat gniewu). Nie można, jak każe autorka jej tak bezwzględnie tępić!
Stawiaj granice
Jak w wielu innych książkach o wychowaniu autorka ma tendencję do napawania się słowem „granice”. Przy czym niestety nie są to, jak u Jespera Juula granice innych ludzi. Są to twarde sztywne granice, które rodzic musi (!) wyznaczyć, żeby dziecko czuło się bezpieczne i żeby wiedziało, kto tu rządzi. Ono samo może decydować o rzeczach nieistotnych, bo wtedy mniej się buntuje. Od rodzica w ochronie tych granic wymaga się oczywiście konsekwencji i nieograniczonego spokoju. Rodzic ma dziecko przekraczające granice spokojnie wysłać na krzesełko przemyśleń, na którym z całą pewnością zagłębi się ono w swoją winę i będzie myślało nad konsekwencjami swych uczynków. Jakoś sobie nie wyobrażam, by jakieś dziecko naprawdę miało tendencję do rozmyślania o tym, co zrobiło w sytuacji wysłania za karę (czy to się tak nazywa, czy nie) w miejsce odosobnienia. To po prostu tak nie działa.
Brat twoim wrogiem!
Chyba najbardziej przerażające fragmenty książki poświęcone są rodzeństwu. Nie ma w niej właściwie nic na temat pozytywnych relacji między rodzeństwem, na temat przywiązania, czy wzajemnego wsparcia. Jeżeli pisze się tu o rodzeństwie to tylko w kontekście zagrożenia. Wiele można przeczytać o koszmarnych skutkach znęcania się starszego rodzeństwa nad młodszym. Nie ma nic o tym, jak wtedy postępować (poza karaniem znęcającego się), jak pomóc młodszemu, starszemu, jak naprawić całą tą (w moim mniemaniu rzadką i bardzo patologiczną) sytuację. Jedyne, czego możemy się na ten temat dowiedzieć, to że powinniśmy „traktować bójki rodzeństwa bardzo poważnie”. Co to znaczy jednak nie wiadomo.
Coś, czego nie ma
Czytając pierwsza część książki – tą, która tak mi się podobała, coś mi zdecydowanie umknęło. Uświadomiłam sobie to dopiero, gdy dotarłam do końca i trafiłam na znaczący fragment, który zacytuję za chwile w całości. Cały rozdział o więzi, neurohormonach, budowaniu relacji udało się autorce napisać nie pisząc słowa na temat... karmienia piersią. Biorąc pod uwagę, że jest to jedna z ważniejszych czynności, która w ogromnym stopniu wpływa na działanie mózgu niemowlęcia i uwalniane neurohormony pomijanie tego „niewygodnego” tematu uznać trzeba za najzwyczajniej w świecie nierzetelne. Pewności, że tak właśnie jest dodaje poniższy cytat. Przepraszam, za rozwlekłość, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać.
„Badania wykazują, że karmienie piersią jest korzystne dla nastroju matki, uspokaja bowiem system reakcji na stres w jej mózgu. Kiedy matka czuje się spokojna i zrelaksowana, lepiej radzi sobie z uspokajaniem dziecka. Ponadto karmienie piersią dostarcza dziecko ważnych wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, które stymulują w wyższych ośrodkach mózgowych produkcję mających kluczowe znaczenie hormonów, a konkretnie dopaminy i serotoniny. Pewne badania wykazały, że zarówno karmienie piersią, jak i butelką, gdy trzyma się dziecko blisko siebie, obniż poziom hormonu stresu. Nie ma istotnej różnicy między tymi dwiema metodami.”
To już właściwie nie wymaga żadnego komentarza. Ktoś w pełni świadomie pominął setki faktów natury psychologicznej i czysto fizjologicznej tylko po to, żeby napisać, że nie ma różnicy między tymi dwoma sposobami karmienia. Już sam ten fragment całkowicie dyskredytuje w moich oczach książkę, która w swym założeniu miała przedstawiać naukowe podejście do rodzicielstwa.
Nie polecę
Strasznie chciałabym, by była na rynku jedna dobra, łatwa w odbiorze książka, która w przystępny, lecz naukowy sposób pokazywałaby co dzieje się z dzieckiem, jakie są mechanizmy jego rozwoju, skąd z naukowego punktu widzenia biorą się jego zachowania i potrzeby. Która byłaby napisana w sposób czytelny, a zarazem była w miarę kompletna. Ta książka bynajmniej taka nie jest. Oprócz nauki znajdziemy w niej niestety sporo niczym niepopartej ideologii i naciągania faktów. Nadal nie ma zatem jednej książki, którą mogłabym polecić rodzicom jako swoisty rzetelny przewodnik. Szkoda.

środa, 30 marca 2016

Nie strach się bać

Z racji stanu, w jakim jestem i komplikacji z tym związanych, które skutkują faktem, że w
najbliższym czasie raczej nie będę miała styczności ani z przedszkolem, ani klientami, nie mam też możliwości prowadzenia warsztatów, a świat oglądam z perspektywy kanapy, korzystam z okazji i nadrabiam zaległości czytelnicze. Najbliższe notki traktować będą zapewne głównie o książkach. Mogę przynajmniej zapewnić, że będzie ich naprawdę sporo.
Na pierwszy ogień idzie książka, która wzbudziła mój absolutny zachwyt. „Nie strach się bać” Lawrence'a J. Cohena (tego od „Rodzicielstwa przez zabawę”) jest książką, jakiej zdecydowanie potrzebowałam przede wszystkim jako osoba pracująca z dziećmi. Autor nie tylko daje świetne porady jak sobie z lękiem radzić, ale przede wszystkim bardzo przekonująco pisze o walce z lękiem, a właściwie o tym, że jak i z innymi emocjami, walczyć z nim nie należy.
Cóż zatem robić? Po pierwsze zauważyć go, przyznać się do tego, że jest, nauczyć się z nim żyć, zmagać się, ale tylko z takim na akceptowalnym poziomie no i nie uciekać. Według autora dzieci (i nie tylko) mają trzy główne sposoby (nie) radzenia sobie z tym uczuciem. Pierwszym z nich jest unikanie sytuacji lękotwórczych za wszelką cenę. Pozwala to lęku uniknąć, ale nie daje żadnych szans na konfrontację z nim, a zatem i na rozwiązanie problemu. Drugim sposobem są „białe knykcie” polega na tym, że stawiamy lękowi czoło za wszelką cenę – przełamujemy go na siłę, co nie sprawia, że boimy się mniej, ale izolujemy się od własnych uczuć – wchodzimy do basenu i pływamy, ale ani przez chwili nie jesteśmy rozluźnieni, nie sprawia nam to przyjemności. Dajemy rade i tyle. Trzeci sposób, to zwyczajne uleganie panice.
Autor proponuje zachowanie alternatywne – zmaganie się z możliwym do zaakceptowania lękiem przy pomocy innych – przede wszystkim rodziców. To, co mi się w książce szalenie podoba, to właśnie podkreślanie na każdym kroku roli rodziców i ich podejścia. Począwszy od przyjrzenia się własnym lękom – którymi tak łatwo dzieci zarażamy, skończywszy na adekwatnym udzielaniu pomocy. Adekwatnym oznacza tu pełnym empatii i wiary w powodzenie, ale bez przymuszania, odklejania dziecka od siebie na siłę, czy wpychania do głębokiej wody, ale też bez nadmiernego chronienia przed wszystkim, co nieprzyjemne.
Podoba mi się to, że autor podkreśla tak mocno i w wielu miejscach rolę drugiej osoby „drugiego kurczaka” (nie będę tłumaczyć o co chodzi, zaintrygowało was – sięgnijcie po książkę), która się nie boi i często jest jedynym, co dzieli dziecko pogrążone w lęku od całkowitego poddania się atakowi paniki. To z jednej strony, z drugiej zaś – wiara w to, że to dziecko musi pełnić rolę przewodnią, ono musi być gotowe do tego, by postawić kolejne kroki na drodze do życia nie tyle bez lęku ile z taką jego ilością, jaką spokojnie może zaakceptować i jaka nie przeszkadza mu w życiu. Nie z każdym lękiem wszak trzeba walczyć.
Jeszcze jedna kwestia jest tu ogromnie przekonująca. Autor jest rozbrajająco szczery. Otwarcie pisze o swoich lękach i o tym, jak sam zmagał się z samym sobą zarówno jako rodzic, jak i jako dziecko. Te osobiste fragmenty dla mnie były bardzo ważne. Nie było ich wiele, ale sprawiły, że wydaje się on być prawdziwym ekspertem w temacie, o którym pisze. Nie chciałabym w ten sposób w żaden sposób umniejszać znaczenia jego zawodowego doświadczenia, czy przytaczanych opisów przypadków. Mam po prostu ludzką słabość dla ludzi, którzy nie wypowiadają się tylko ex cathedra jako wszystkowiedzący eksperci, ale odsłaniają własne słabości i pokazują, że choć wiedzą trochę więcej i mają duże doświadczenie pozostają zwykłymi ludźmi, których dotyczą dokładnie te same problemy.
Podsumowując – mi jako osobie pracującej z dziećmi książka dała bardzo wiele. Dostała konieczne minimum teorii, wiele życiowych wyjaśnień i bardzo wiele strategii, których mogę użyć pracując z dziećmi i ich rodzicami. Okazało się, że bardzo jej potrzebowałam, mimo że sama nie zdawałam sobie z tego sprawy. Polecam ją każdemu, kto pracuje w żłobku, przedszkolu, szkole, czy innej instytucji, gdzie ma kontakt z dziećmi, a także wszystkim rodzicom, którzy borykają się z dziećmi cierpiącymi z powodu lęku.

piątek, 11 marca 2016

"Uchwycić żywioł"

Jakiś czas temu przeczytałam na jednym z gospodarczych, jeśli się nie mylę, portali artykuł, w którym autor rozpaczał nad faktem, jak bardzo nieodpowiedzialna i mało przewidująca jest polska młodzież. Przyczyną takiego osądu był sposób, w jaki większość dzieciaków wybiera studia, a mianowicie, zamiast mądrze kierować się poradami ekonomistów i rynkowymi trendami oni głupio idą na to, co ich interesuje. Ta droga ma być zła, ponieważ skutkuje tym, że ci młodzi ludzie nie mogą potem z tego właśnie powodu (?) znaleźć pracy.
Moja głęboka niezgoda z takim postawieniem sprawy wynika z trzech przesłanek. Pierwsza, najmniej związana z tematem, to fakt, że na całym świecie osobom z wyższym wykształceniem coraz trudniej znaleźć prace wcale nie dlatego, że wybierają złe kierunki, ale dlatego, że po prostu popyt na osoby wykształcone nie nadąża za podażą. Tak samo jest w Polsce, Stanach, czy Chinach. Prawda jest taka, że gdyby wszyscy ci, którzy wybierają kierunki humanistyczne poszli na politechniki, to w ciągu paru lat rynek by się wysycił i tak samo trudno byłoby o pracę w tych zawodach.
Drugim powodem jest to, że ja osobiście postrzegam ogromną winę szkoły w tym, że tak wielka część dzieciaków interesuje się tym samym, lub interesuje się studiami, na których najmniej się napracują. Nie wierzę, by „współczesna młodzież” w jakikolwiek sposób różniła się od nas w ich wieku, czy od rówieśników sprzed 100 lat. Na pewno nie są głupsi. Po prostu szkoła popełnia dwa błędy podstawowe. Zniechęca do przedmiotów „trudnych”, czyli tych, które po angielsku określa się jako sience – matematyki, fizyki, czy chemii, bo nimi zanudza. Z jednej strony nie ma warunków do przeprowadzania doświadczeń, z drugiej system szkolenia nauczycieli przedmiotowych jest w Polsce po prostu tragiczny i w żaden sposób nie przygotowuje ich do nauki zawodu, a jedynie do wypełniania papierów (może kiedyś dokładniej o tym napiszę). Poza tym szkoła (nie tylko polska) w której jest nacisk wyłącznie na ścisłą wiedzę i testy, gdzie nie ma miejsca na sztukę, czy już w ogóle na zapoznawanie się z jakimkolwiek rzemiosłem skutecznie zawęża horyzonty dzieciom i nie pozwala na poznanie tego, co może ich tak naprawdę interesować.
Po drugie, i najważniejsze aż trudno uwierzyć, że ktoś na tym świecie jeszcze wierzy w homo economicus i w to, że człowiek działa czysto racjonalnie. Chodzi mi konkretnie o to, że zakładanie, że ktoś pójdzie na studia, które uważa za nudne, skończy je bez odrobiny pasji i nawet podejmie pracę w zawodzie, kiedykolwiek będzie daną rzecz dobrze robił. Czy naprawdę potrzebujemy miernych informatyków, słabych architektów, budowlańców, czy niecierpiących ludzi lekarzy? (Inna sprawa, że ten ostatni zawód wydaje się akurat przyciągać wiele osób myślących w kategoriach zysków i strat, gdyż jest prestiżowy i jako jeden z nielicznych praktycznie gwarantuje pracę, a po kilku, kilkunastu latach także godziwe zarobki. Być może stąd tylu lekarzy pozbawionych powołania, czy pasji, czy zwyczajnej empatii.)
Tak naprawdę nie chodzi o to, by poświęcić na coś 10 000 godzin i dzięki temu stać się mistrzem. Żeby być w czymś naprawdę świetnym, trzeba to kochać. Tu właśnie wychodzi naprzeciw moim poglądom książka Kena Robinsona „Uchwycić żywioł”. Możemy w niej poznać dzieje kilkudziesięciu osób – od wybitnych muzyków, sportowców olimpijskich, po wyjątkowych nauczycieli, czy utalentowanych wiolonczelistów. Ludzi tych dzieli bardzo wiele – pochodzą z różnych krajów, robią różne rzeczy, jedni urodzili się w biedzie, inni od urodzenia byli dobrze sytuowani. Jedni są profesorami, inni nie ukończyli liceum, bo ze szkołą nie było im po drodze. Nie wszyscy wzbogacili się, czy odnieśli międzynarodowy sukces. Wszyscy za to są szczęśliwi i naprawdę świetni w ty, co robią. A stało się tak, ponieważ odnaleźli swój żywioł – swoją pasję, coś co pragną robić i co nie jest dla żadnego z nich tylko pracą. Jest ich powołaniem, czymś, z czego czerpią energię. Od kiedy to odkryli włożyli w samodoskonalenie ogromne ilości pracy, dlatego, że pragnęli nauczyć się więcej, stworzyć coś niezwykłego. Nie po to, by napawać się efektem (nieraz skądinąd spektakularnym), ale po to, by robić to, co kochają, wierząc,że ich działanie ma sens.
Robinson poświęca całe rozdziały na sposoby odnajdowania żywiołu, na to, jak w tym pomagać, co jest potrzebne, by dzieciaki, lub nawet ludzie dorośli mieli możliwość swoją pasję odnaleźć. Potrzeba plemienia – grupy ludzi, których łączą zainteresowania, przydaje się mentor, pomóc może też dobrze pomyślana szkoła. To ważne szczegóły techniczne. Dla mnie jednak o wiele bardziej istotne było coś, co stanowi chyba główny przekaz tej książki. Głębokie przekonanie autora, które zresztą całkowicie podzielam, że każdy, dosłownie każdy człowiek – niezależnie od wieku, narodowości, czy statusu materialnego ma jakiś żywioł, który może odnaleźć. Każdy dysponuje tym czymś, w czym może być po prostu świetny i czemu pragnąłby poświęcić życie, gdyby tylko miał szansę na to trafić.
Takie spojrzenie zupełnie zmienia perspektywę patrzenia na młodego człowieka, który przestaje być białą kartką do zapisania przez wychowawców i nauczycieli, ale niewiadomą, która chowa w sobie klejnot, który może zostać odkryty i nadać życiu jednostki głęboki sens. I nikt nie ma prawa oceniać żywiołu – stwierdzać, że zostanie świetnym cieślą jest gorsze, niż bycie adwokatem, że praca krawcowej jest mniej ważna, niż architekta, czy wykładowcy akademickiego. Tego, czego najbardziej potrzebujemy wokół siebie, to ludzie z pasją, ludzie zadowoleni z tego co robią i lubiący to robić. Zamiast zatem wmawiać ludziom kim powinni zostać, bo to się opłaca, powinniśmy (my rodzice, psychologowie, nauczyciele, wychowawcy) stwarzać możliwość znalezienia tego czegoś. Decyzja, czy ktoś będzie chciał z tego żyć, czy pozostawi to sobie jako hobby i relaks także powinna należeć do jednostki.

niedziela, 6 marca 2016

Muzyczny tampon?

Przyznaję, że fanką gadżetów nie jestem i nie byłam. Smartfona nie mam, tabletu też nie i
Zdjęcie zrobione nie-smartfonem. Obrazka oryginału nie będzie, bo nie zamierzam robić reklamy głupim inicjatywom.



ogólnie jakoś do cudów elektroniki mnie nie ciągnie, a jeżeli nawet czasami, to jak pomyślę, co zrobią z mózgami mojego potomstwa, to znów mnie nie ciągnie. Zwykle po prostu zachowuję dystans, ale tym razem nie potrafię. Kilka dni temu dostałam linka do najdziwniejszej rzeczy, z jaką się dotąd spotkałam. A mianowicie...
Tak, dobrze się Wam wydaje, odpowiedź jest w tytule posta – grającego tamponu. Ten kawałek plastiku z wbudowanym głośniczkiem sterowny jest za pomocą specjalnej aplikacji na smartfony, a jego rolą jest odtwarzanie muzyki dla nienarodzonego. Pomysł nie tylko dziwny, ale wręcz koszmarny, fatalny i zwyczajnie niebezpieczny. Zaczynając od argumentów najprostszych – co za pomysł, żeby ciężarna, która raczej powinna unikać ryzyka uszkodzeń śluzówki, zakażeń itp. wkładała sobie do pochwy na nie wiadomo jak długi czas kawał plastiku? Nie chce mi się nawet myśleć o potencjalnym stanie zapalnym i leczeniu go, co z pewnością nie będzie wspierać dziecka w rozwoju, a przecież właśnie to ma robić.
Ale nie robi! Dziecko w łonie matki owszem słyszy – przyzwyczajone jest do przytłumionych dźwięków świata zewnętrznego, ale przede wszystkim głosu mamy i tego, co dzieje się w jej ciele. Ścieżkę dźwiękową nienarodzonego tworzą w zdecydowanej większości odgłosy bicia serca i pracy jelit mamy. Ciekawym urozmaiceniem dla nich jest głos mamy, który słyszany jest w dużej mierze od wewnątrz, bo przenosi się także w formie drgań. I wiecie co? Tak właśnie powinno być. To wystarczy. Jeżeli mama lubi śpiewać, czytać na głos wierszyki, to wspaniale – dziecko będzie je rozpoznawać po urodzeniu. Jeżeli lubi słuchać muzyki, albo jeszcze lepiej, samodzielnie ją wykonywać, to też świetnie – część ze słyszanych przez nią dźwięków (zwłaszcza te niższe) przenika przez powłoki brzuszne i dostarcza ciekawego urozmaicenia. To jest właśnie to, czego słuchały nienarodzone dzieci przez ostatnie tysiące lat. To, do słuchania czego są ewolucyjnie przystosowane – to jest to, na co po prostu są gotowe.
Pomysł z przystawianiem słuchawek do brzucha już jest chybiony – dźwięk jest zbyt mocny, zbyt bezpośredni. Ten sam, bądź jeszcze silniejszy efekt uzyskuje się zapewne z grającego tamponu, tymczasem konsekwencje są właściwie nie do przewidzenia. Słuchanie muzyki w ten sposób może przeszkadzać dziecku we śnie, zaburzyć rytm snu i czuwania, a co za tym idzie wpłynąć negatywnie na rozwój mózgu. Może powodować dodatkowy stres, którego efekt jest taki sam. Może tez powodować różne inne konsekwencje, których nawet nie potrafię wymyślić na poczekaniu, bo przecież takie bezpośrednie dostarczanie dźwięków powoduje drgania płynu owodniowego, które potencjalnie mogą być nieprzyjemne dla zmysłu dotyku. A dziecko nie jest w stanie w żaden sposób poinformować rodzica, ze chce spać, że chce spokoju, i natychmiast należy wyłączyć urządzenie. Przecież dodatkowe kopniaki z łatwością odczytać można jako objaw entuzjazmu.
Tymczasem nie ma żadnych badań na temat takiego oddziaływania na płód. Nie ma i nie będzie. A to dlatego, że żadna matka nie zgodzi się na to, by potencjalnie zaszkodzić swemu dziecku dla celów naukowych. Tym bardziej nie powinna eksperymentować w celach, no właśnie jakich? Nikt za 2, 3, 5, czy 15 lat nie opublikuje wyników, że dzieci słuchające lub niesłuchające muzyki z tamponu są zdolniejsze, albo mają ADHD. Nikt tego nie sprawdzi. Jedyne badania o jakich czytałam, dotyczące wpływu dźwięku w okresie przedporodowym dotyczyły kurczaków w jajkach. Jedyna konsekwencją takiego postępowania były zaburzenia zachowania ptaków, których mózg jest przecież nieskończenie prostszy, niż nasz. Łatwo sobie wyobrazić, że skoro coś zaszkodziło kurom, które przez większość życia kierują się wyłącznie instynktem, to tym bardziej może być niebezpieczne dla ludzi. Już samo takie podejrzenie wystarczy, żeby omijać takie cudowne gadżety szerokim łukiem. Dziecko w łonie matki na prawdę wie, jak się rozwijać i nieszczególnie potrzebuje naszej pomocy. Wystarczy, że nie będziemy mu przeszkadzać.

środa, 2 marca 2016

Zanudzić matematyką

Nie mam pojęcia dlaczego w polskiej szkole panuje głębokie przekonanie, że pewne rzeczy
trzeba po prostu opanować. Nauczyć się  na pamięć i tak ma być, bo „dalej sobie uczniowie nie poradzą”. Tak jest na pewno z tabliczką mnożenia. Od kiedy tylko się pojawia jest wałkowana w tą i w tamtą tak długo, aż nie zostanie opanowana pamięciowo. Jeden z moich klientów usłyszał nawet na jej temat, że „teraz ma się jej nauczyć na pamięć. Na rozumienie potem będzie czas”. Świetnie! Nie po wiem ci o co chodzi, nie powiem ci po co masz się tego nauczyć, po prostu mówię, że masz, to się ucz i tyle. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej demotywującego i zniechęcającego do nauki. W dodatku zupełnie nie rozumiem, czemu to ma służyć. Przecież tabliczki mnożenia wcale uczyć się na pamięć nie trzeba. Jeżeli rozumie się jej ideę można przez pierwszy okres korzystać z różnych metod niepamięciowych – można dodawać i odejmować, liczyć na palcach i licznymi innymi magicznymi metodami wymyślanymi przez dzieciaki, które wiedzą o co chodzi. Owszem są one bardziej czasochłonne, ale przy okazji uczą wielu innych rzeczy i minimalizują ilość pomyłek. W dodatku, z czasem, gdy tabliczka mnożenia jest używana i tak pamięciowe jej opanowanie jest nieuchronne. Po prostu liczy się coraz szybciej, aż w końcu liczyć nie trzeba.
Metoda taka ma jeszcze jeden niewątpliwy plus – zamiast poświęcać miesiące na odpytywanie dziecka na czas z tabliczki mnożenia można pokazać mu po co ona mu się przyda, a nie da się tego zrobić, bez pokazania bardziej złożonych, a zatem ciekawszych zadań wymagających myślenia, będących prawdziwymi problemami do rozwiązania zamiast mechanicznego wpisywania kolejnych wyników. Jeżeli dziecko zaciekawi się matematyką to będzie potrzebowało tabliczki mnożenia i ją opanuje. Jeżeli się nią zanudzi, to wyparuje ona mu z głowy jak większość wierszy, których trzeba było się nauczyć nie wiadomo po co. A przecież matematyka jest ciekawa i fascynująca, tyle,że niekoniecznie na podstawie podstawowej algebry, która jest tylko narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Tak samo niezrozumiałe jest podejście do zadań tekstowych. Moim zdaniem powinny być one absolutnym punktem wyjścia do jakiejkolwiek matematyki. Jest je w stanie rozwiązywać przedszkolak, który na oczy symboli cyfr nie widział. Jakoś dzielenie się smakołykami z bratem nagle okazuje się banalnie proste dla kilkulatka, który wie ile dać, żeby nie być pokrzywdzonym – intuicyjnie rozumie w ten sposób dodawanie, odejmowanie, a nawet ułamki, jeżeli tylko są kawałkami ulubionej pizzy. Dlaczego zatem już w wieku 10 lat większość dzieciaków ma kłopot z podobnymi zadaniami? Dlaczego uparcie dzielą zadania na „te z mnożenia i te z dodawania” i uparcie próbują dostosować je do schematu zamiast po prostu użyć wyobraźni? Moim zdaniem chodzi o to, że jeżeli przez trzy, czy cztery lata uczono ich, że matematyka to abstrakcyjne liczby, to coś, co kiedyś było oczywiste traci związek z podstawą i staje się... No właśnie abstrakcyjne.
Żeby było gorzej – to samo dotyczy czytania. Dzieciaki poznają literki, mozolnie łączą je w słowa tylko po to, by móc przeczytać głupawą dwulinijkową notatkę z książki, albo nicnieznaczącą, nudną i zwyczajnie infantylną sfabrykowaną „na ich potrzeby” czytankę z podręcznika. Przecież znów to bez sensu. Robimy dokładnie to samo z matematyką – na wstępie dajemy coś jałowego, co ukazuje bezsens działania, a potem rozpaczamy, że dzieci nie chcą czytać. A kto przy zdrowych zmysłach by chciał czytać to, co zawarte jest w podręcznikach do pierwszych klas. Dzieci są ciekawe świata a dostają banalną papkę.
Mam nieodparte wrażenie, że nauka stała się sztuką dla sztuki. Mówimy „ucz się, to dla ciebie ważne” i na każdym kroku temu zaprzeczamy pokazując dzieciakom banały i nudę. Wydaje mi się (i nie tylko mi, bo poparte jest to niejednymi badaniami), że lepiej byłoby zacząć od drugiej strony – stawiać przed dziećmi dotyczące ich wyzwania i poczekać, aż poproszą o to, by pomóc im nauczyć się matematyki. Przerwać książkę w najciekawszym momencie, by dziecko pragnęło z całego serca nauczyć się czytać. Gdybyśmy przestali wreszcie nudzić, że trzeba, a pokazali po co, dzieciaki same by się uczyły i całe biedzenie się nad tym, jak te dzieci zmotywować byłoby kwestią czysto akademicką. One są zmotywowane i wkładamy naprawdę wiele trudu t to, żeby tą motywację wyplenić.
Jeżeli Was nie przekonałam, to nie będę Was odsyłać do rozległej literatury przedmiotu. Proponuję coś innego – sięgnijcie po zbiór opowiadań „Kirinyaga” Mike'a Resnicka i odszukajcie w niej fragmentu zatytułowanego „Bowiem dotknęłam nieba”. To jest coś, co podrzucił mi w ósmej klasie podstawówki jeden z cudownych nauczycieli i w ogóle nie byłam w stanie wtedy tego zrozumieć. Teraz, rozumiem. I jeżeli po to sięgniecie też zrozumiecie o co chodzi.

wtorek, 1 marca 2016

Jak rozmawiać z ciężarną?

Dzisiejszy post jest inny niż dotychczas, bo nie będzie dotyczył dzieci. Przynajmniej w znacznie mniejszym stopniu niż zwykle. Będzie dotyczył jednak doświadczeń moich i jestem  głęboko przekonana, że również wielu innych kobiet, które są lub kiedykolwiek były w ciąży, a także z ogromnym prawdopodobieństwem wielu ojców, ale z braku doświadczenia w byciu takowym skupię się jednak na kobietach.
Zacznę od banału. Ciąża nie jest okresem łatwym. Nie ma w niej też nic oczywistego. Z jednej strony jest niewątpliwym źródłem szczęścia, przynajmniej dla wielu (choć nie wszystkich!) kobiet. Ale oprócz tego szczęścia jest jeszcze cała gama innych uczuć. Niemal każda ciężarna doświadcza lęku – o zdrowie dziecka, o jego rozwój, o to, czy donosi ciążę, o to, jak poradzi sobie finansowo, kiedy powinna wrócić do pracy i z milionów innych powodów. Te uczucia towarzyszą zarówno ciążom, które są efektem starań trwających miesiąc, jak i tym, które są efektem kilkuletniej terapii. Są nieodłączną częścią ciąży pierwszej, jak i każdej następnej. To, że ktoś miał szczęście i urodził nawet kilkoro zdrowych dzieci nie oznacza, że jego wyobraźnia została wyłączona i, że nie zdaje sobie sprawy, że różne rzeczy się zdarzają.
Ten emocjonalny koktajl staje się jeszcze bardziej skomplikowany w sytuacji, gdy ciąża nie jest planowana, a dotyczy to ponoć (przyznaję nie bez bicia – nie wiem, skąd te dane. Gdzieś wyczytałam i wydają mi się sensowne) połowy ciąż. Miłość do dziecka niespodzianki może wcale nie pojawić się wraz z ujrzeniem dwóch kresek na teście. Co więcej wcale nie musi pojawić się też radość. Może tak być, jednak wcale nie musi – długo dominować może lęk, zaskoczenie, nawet niechęć do czekających zmian. I to jest normalne. Co więcej niepewność co do tego, czy wydarzyło się coś dobrego może dotyczyć nawet ciąż planowanych.
Kończąc już ten przydługi wstęp – nie każda ciężarna jest okazem szczęścia i radości. Nie każda buja w obłokach z powodu tego, ze pod jej sercem rozwija się maleństwo. Czasem na przekonanie się, że rzeczywiście wydarzyło się coś dobrego potrzebuje dziewięciu miesięcy, a czasem i dłuższego czasu. I to jest w porządku tak po prostu jest. Ludzie się między sobą różnią. Nawet kobiety. Nawet ciężarne.
Po co zatem to wszystko, ano po to, żeby osoby rozmawiające z ciężarnymi trochę pohamowały wylewy swoich emocji – czy to pozytywnych (Ach jakże to wspaniale i cudownie! Jakże się cieszę!) czy o negatywnych (O rany, to straszne i jak wy sobie teraz poradzicie!). Normalnym jest że ciąża nawet bliskiej osoby budzi emocje je, jednak można przez jakiś czas te emocje utrzymać na wodzy, bo naprawdę kobieta w ciąży ma dość własnych. Jeżeli sama okazuje radość, to jasne cieszcie się wraz z nią. Może jednak bardziej się martwi i jeszcze nie pogodziła się z nadchodzącymi zmianami? Wtedy wybuchy radości ludzi wokoło mogą ją jeszcze bardziej przygnębić i przyprawić o wyrzuty sumienia. Jeżeli jednak kobieta nawet w trudnej życiowo, materialnie, czy zdrowotnie sytuacji autentycznie cieszy się z perspektywy potomstwa zamartwianie się może ją dogłębnie zranić, zatruć jej radość, wzbudzić wątpliwości, a przecież ma wystarczająco dużo własnych kłopotów.
Co zatem zamiast? Można po prostu zapytać, czy się cieszy. Albo można o to nie pytać. Zwyczajowe jak się czujesz może rozwiązać język kobiecie, która chce o tym rozmawiać, albo pozwoli zbyć banałem osobie, która tego nie chce. Można zapytać, czy chce pogadać, czy czegoś potrzebuje, czy ma do kogo w razie czego zadzwonić. Wszystko zależy od stopnia zażyłości. Są setki sposobów na to, by wybadać czy należy zalewać kogoś swoją radością, czy nie. Zazwyczaj wystarczy spojrzeć na wyraz twarzy, albo posłuchać tonu głosu. Po prostu chwila skupienia na drugiej osobie wystarczy, by wyczuć jaka reakcja jest najodpowiedniejsza. Właściwie większość reakcji, które koncentrują się na tej osobie jest w porządku. Można jej nawet zapytać, czy chce usłyszeć, co ty o tym myślisz. Jeżeli chce, możesz jej opowiedzieć o swoich emocjach. Z dużym jednak prawdopodobieństwem to nie jest to, czego potrzebuje. Warto to uszanować bo to jej ciąża, jej dziecko, jej radość a także jej smutki i lęki. I jeżeli ktoś chce, może je z nią dzielić, ale nie powinien ich sobie przywłaszczać.
Zgadzacie się ze mną?

czwartek, 25 lutego 2016

Z dziećmi trzeba rozmawiać

To, że z dziećmi powinniśmy rozmawiać wydaje się absolutnie podstawową prawdą. Dzięki temu dzieci się rozwijają, poznają język itd. itp. Niby to wszystko prawda, tylko, że jest jedno ale. Co to znaczy rozmawiać z dziećmi i czy w ogóle potrafimy to robić? Na każdym kroku odnoszę wrażenie, że nie potrafimy. Z pełną świadomością piszę tutaj my, bo tak samo jak inni notorycznie łapię się na tym, że ględzę. Nikt mnie już nie słucha, nikt nie ma już cierpliwości, nudzę, albo wprowadzam coraz bardziej nerwową atmosferę, bo do dzieci trzeba mówić. Wróć. Nie mówić. Z dziećmi mamy rozmawiać, a nie upajać się brzmieniem własnego głosu.
Problem w tym, że większość z nas po prostu nie potrafi zamilknąć. Nawet, jeżeli już nauczyliśmy się stosować „komunikat ja”, to notorycznie go nadużywamy. Bombardujemy dzieci tym, że ja czuję, ja chcę, najbardziej biegli w Porozumieniu bez przemocy nawet „ja potrzebuję”. Problem w tym, że dzieci nie są dorosłymi. Dzieci nie potrafią tak po prostu zamienić się w słuch. Co więcej dzieci nie potrafią tak po prostu postanowić (na całe szczęście) zachowywać się tak, żeby potrzeby dorosłych mogły być zaspokojone. Dzieci mają po prostu niedojrzałą część mózgu odpowiedzialną za samokontrolę i panowanie nad impulsami. Ale my już nie. Przynajmniej tak powinno być.
Dlatego nie powinniśmy wymagać od dzieci tego, co nam przychodzi z tak wielkim trudem. Dzieci mogą nauczyć się słuchać tego, co inni mają mu do powiedzenia tylko w jeden sposób. I nie jest to ciągłe napominanie, czy domaganie się uwagi ze strony dorosłych. Uczą się tego w momencie, w którym zostają wysłuchane. Gdy to ich uczucia, których często same nie potrafią nazwać, zostają  wysłuchane, gdy ich potrzeby zostają zauważone i uwzględnione. Gdy ich złość, czy smutek po prostu mogą wybrzmieć bez pocieszania, czy rozśmieszania za wszelką cenę. To właśnie jest ten moment, gdy dzieci uczą się empatii, uczą się słuchania i brania innych pod uwagę podczas podejmowania decyzji.
Moim zdaniem zatem najważniejszą kompetencją rodzica wcale nie jest umiejętność rozmowy powszechnie rozumianej jako mówienie do dziecka w ten, czy inny sposób. O wiele ważniejsze jest to, by właśnie umieć zamilknąć, być z dzieckiem w ciszy – wtedy, gdy płacze i wtedy, gdy wpada w furię. Wtedy, gdy jest ogarniętym emocjami dwulatkiem i wtedy, gdy jest nastolatkiem tak roztrzęsionym, że nie wie jak opowiedzieć o swoich problemach. Tylko w ciszy jest przestrzeń do tego, by zacząć mówić, by dzielić się emocjami, by powiedzieć to, co naprawdę ważne. Warto więc mówić mniej, za to ograniczyć się do tego co ważne i w danym momencie potrzebne. Jeżeli się tego nauczymy, to dzieci też się nauczą i również my zostaniemy wysłuchani. Jednak to my – rodzice przecieramy szlaki, to my powinniśmy pozwolić się zaprosić do dziecięcego świata po to, by mogło ono z ciekawością wejść do naszego. Bo one chcą go poznać, ale nie chcą być do niego wciągane wbrew własnej woli, na siłę, w sytuacji, w której ich własny spychany jest na drugi plan.

środa, 24 lutego 2016

Przepraszam

Wizyty w przedszkolach i na placach zabaw bardzo często bywają dla mnie źródłem potężnej
konsternacji. Jednym z jej powodów jest to, że bardzo często słyszę tam słowo przepraszam. Przepraszam stosowane dokładnie tak samo konwencjonalnie, jak dzień dobry, czy do widzenia. Wiem, że było już o tym w poprzednich postach, ale po prostu muszę o tym napisać. To nie jest słowo konwencjonalne, to nie jest słowo – odczepka. Ono ani nie wymazuje winy, ani nie prowadzi do wybaczenia. A tak jest traktowane przez wielu ludzi. „Przeproś” to dla mnie taki sam koszmar, jak „podziel się!”. Co właściwie przedszkolak rozumie kiedy ktoś rozkazuje mu przeprosić, czasami podać rękę, czy uściskać? Moim zdaniem niewiele ponadto, że jak się komuś coś zrobiło specjalnie, czy przypadkiem, nie ważne, to trzeba wykonać kilka gestów, powiedzieć kilka słów i wszystko powinno być ok. No bo „przecież przeprosiłem”. Nie potrzeba pochylać się nad drugim człowiekiem, nie trzeba mu pomóc, nie trzeba poszukać na przyszłość lepszego, nie krzywdzącego nikogo sposobu na zaspokojenie swoich, przecież ważnych potrzeb. To wszystko zastąpione zostaje przez jedno jedyne nicnieznaczące słowo, które w oczach dziecka szybko nabiera mocy stukania w konfesjonał (które zresztą wielu praktykujących uważa za moment, w którym można iść do komunii a potem grzeszyć dalej w ten sam sposób).
A przecież, jeżeli zwracamy komuś uwagę, że mimo umowy nie wyniósł śmieci, to nie po to, by nas przepraszał, ale by to wreszcie zrobił, prawda? Jeżeli mówimy partnerowi, że jakieś jego zachowanie sprawia nam ból, to nie po to, by usłyszeć przepraszam, ale po to, by w miarę swoich możliwości zmienił on swe zachowanie na takie, które służy obojgu. Przecież nawet wtedy, gdy któryś z domowników rozleje wodę na podłogę nie oczekujemy przepraszam, tylko, żeby wziął szmatę i posprzątał. Przepraszam, nie sprawi, że ktoś nas następnym razem nie zrani, nie posprząta bałaganu, ani nie wyniesie śmieci. Ono może pełnić swoją funkcję, ale tylko wtedy, gdy towarzyszy czemuś więcej – gotowości do współpracy, chęci naprawienia krzywdy, potrzebie naprawienia, pogłębienia relacji.
Dlaczego więc tak wiele rodziców i nauczycieli z uporem maniaka wmawia w dzieci, że przepraszać należy, i, co gorsza, że przeprosiny w jakikolwiek sposób załatwiają sprawę? Przecież nie załatwiają w ich relacjach, często wręcz przeszkadzają, spłycają relację, sprowadzają ją do pustych gestów. Może dlatego, ze jest to mało wymagające? Że jest to droga na skróty, „jakaś” reakcja, a przecież „jakoś reagować trzeba”.
Cóż, prawda jest taka, że nie trzeba, a przynajmniej nie trzeba wymuszać niczego na „agresorze”. Można skupić się na emocjach dziecka pokrzywdzonego i po prostu go wysłuchać. Można skupić się na potrzebach obojga dzieci. Można pomóc dziecku wymyślić nową, konstruktywną i akceptowalną drogę postępowania. Można zapytać „pokrzywdzonego”. Można zrobić wiele rzeczy, które nie załatwią sprawy „od ręki”, ale za to sprawią, że dziecko czegoś się nauczy, że wyciągnie wnioski na przyszłość, że następnym razem postawi na relację i będzie umiało ją naprawić samodzielnie. Czas poświęcony na zrobienie „czegoś więcej” po prostu się opłaca i to nie tylko w przedszkolu i szkole, ale także w dorosłym życiu.

sobota, 20 lutego 2016

Dla kogo kolorowanka?

Kolorowanki to jest coś, co przez wiele lat przyprawiało mnie o rozpacz. Dlaczego? Dlatego, że do
niedawna większość dostępnych na rynku kolorowanek przeznaczona była dla dzieci w wieku przedszkolnym i młodszym szkolnym. Proste obrazki, z bardzo oczywistym doborem kolorów (nierzadko producent dbał o to, by dziecko doskonale wiedziało jakiego koloru użyć informując je o tym czy to w postaci idealnie pokolorowanych obrazków obok, naklejek, czy wręcz oznaczeń z barwnymi plamami) lub też co gorsza będących po prostu postaciami z filmów animowanych, które każde dziecko wie, jak „powinno” pokolorować. Do tego dochodzi jeszcze nacisk rodziców czy nauczycieli, żeby kolorowanie miało „sens” z jednej strony, a rówieśników, które potrafią być jeszcze bardziej drobiazgowi – z drugiej. Efektem jest całkowicie odtwórcze mazanie po papierze, które może i ćwiczy precyzję ruchów, ale przy okazji uczy, żeby robić to, „co trzeba” i „jak trzeba”. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z kreatywnością, którą raczej ogranicza. O wiele lepsza dla dzieci jest biała, albo kolorowa pusta kartka, kredki, pisaki, plastelina, nożyczki i wszystko to, co one same uznają za tworzywo.
Czy zatem kolorowanki to ślepa uliczka? Moim zdaniem absolutnie nie. Tyle tylko, że przydają się zupełnie komu innemu – rodzicom. Na rynku w ciągu ostatniego roku pojawiła się spora ilość kolorowanek adresowanych do ludzi dorosłych. Reklamowane są jako produkt antystresowy, jednak to nie jedyna ich zaleta. Po pierwsze w ogóle mobilizują do tego, żebyśmy chwycili do ręki kredki, których większość z nas nie miała w rękach od końca podstawówki. Skłaniają do tego, by skupić się na kolorze, pomyśleć nad zupełnie czym innym, niż zazwyczaj. Pozwalają świetnie oderwać się od rzeczywistości, czyli spełniają funkcję telewizora, ale przy tym pozwalają wypocząć, nie dostarczają zbędnej stymulacji, poprawiają możliwość koncentracji. Według pewnych badań wprowadzają mózg w stan bliski temu, który uzyskać można w czasie medytacji.
Kolorowanki dla dorosłych są jednak zupełnie inne, niż te dla dzieci. Powstają w czyjejś wyobraźni, obrazki są różnorodne, niejednoznaczne – to właśnie wypełnienie kolorem nadaje im charakter. Nie ma tam „prawidłowych” i „nieprawidłowych” wypełnień. Są nierzadko ogromnie skomplikowane, wymagają precyzji, a efekt często przechodzi najśmielsze oczekiwania. Największą ich wadą jest to, że kolorowanie wciąga i bardzo szybko okazuje się, że podkradane dzieciom kredki w 12 kolorach szybko przestają wystarczać.
Podsumowując – następnym razem, gdy przyjdzie wam na myśl, by kupić kolorowankę, zatrzymajcie się, zamiast tego kupcie zwykłe kartki do drukarki i dwa komplety dobrych kredek – jedne dla dziecka, drugie dla siebie. No i kolorowankę. Taką, która wam się spodoba, z która będziecie chcieli obcować. A gdy wrócicie do domu wyłączcie telewizor, wyjmijcie kredki i kolorujcie. Żeby odpocząć, żeby się odstresować, żeby potem móc się skupić na czymś innym, a także po to, żeby dać dobry przykład dziecku – że rysowanie jest fajne, że nie jest domeną dziecięcą, że frajdę z tego może mieć także stateczny i poważny rodzic. Być może dzięki temu, wasze dzieci za 20 lat nie będą potrzebowały kolorowanek, bo będą chciały, lubiły i umiały po prostu rysować.
Dobrej zabawy!

środa, 17 lutego 2016

Co się stało?

Niedawno było o jednym notorycznie zadawanym pytaniu, to tym razem rozprawię się z kolejnym, które przynosi mniej – więcej tyle samo pożytku, a mianowicie: „Co się stało?”. Jest to pytanie, które wbrew pozorom ma jeden i tylko jeden cel: zaspokojenie cierpliwości i uspokojenie pytającego. Pytanemu nie przynosi absolutnie nic.
Przyjrzyjmy się dwóm typowym sytuacjom. Pierwsza z nich: dziecko wbiega do pokoju rodziców z płaczem, trzymając się za bolące miejsce no i pierwsza rzeczą, jaka przychodzi rodzicowi na myśl to pytanie „Co się stało?”. Tylko jakie w tym momencie właściwie ma znaczenie co się stało. Jeżeli nie mieszkamy w Australii, albo nie podejrzewamy, że mamy w ogrodzie żmiję zygzakowatą to ta wiedza naprawdę nikomu do niczego w tym momencie nie jest potrzebna. Ważne jest co boli, czy bardzo boli, czy krwawi, czy potrzeba natychmiastowa pomoc, czy raczej potrzeba przytulić i pocałować w kolano. Co się stało spokojnie można dowiedzieć się za minutę albo 5. Gdy już dziecko poczuje się zaopiekowane. Gdy przestanie zanosić się płaczem. Nawet, jeżeli rozlał się wazon wody to minuta parkietu nie zbawi, a dla dziecka istotnym jest to, czy ważne jest ono – jego uczucia, ból, emocje, potrzeby, czy nasza wiedza i zaspokojenie ciekawości. Musimy wybrać, co jest ważne wiedza o sytuacji, czy dziecko. Obie te rzeczy na pierwszym planie być nie mogą.
Druga sytuacja jest jeszcze gorsza. Podobnie, jak w poprzednim momencie z pokoju obok wypada zapłakane dziecko, albo podobnie podchodzi jedno takie do nauczycielki w przedszkolu i szkole. Tym razem łatwo możemy domyślić się co się z grubsza stało. Dziecko usłyszało coś przykrego, albo zostało uderzone/popchnięte/kopnięte etc.
I znów pada pytanie „Co się stało?”. No ale czy to ważne? Czu dziecko przyszło po to, żeby nam powiedzieć co się stało, czy po to, żebyśmy mu pomogli? Żebyśmy wysłuchali jego smutku, złości, rozczarowania? Z doświadczenia zarówno z dziećmi własnymi, jak i tymi, które uczęszczają do zaprzyjaźnionych placówek wiem, że niemal zawsze dziecko przychodzi właśnie po to drugie. Nie chce kary dla „winnego”, nie chce się spowiadać, że „ja jemu, on mi, więc ja jemu, więc on mi” (czasem chcą, ale jest to niemal zawsze kwestia przyzwyczajenia i nauczenia, że nauczyciel, czy rodzic jest od rozwiązywania wszystkich problemów). Nie chce w ogóle słuchać naszego wypytywania i odpowiadać na pytania, które nas interesują. Dziecko chce wsparcia, chce rozmowy o własnych emocjach. O tym, czego pragnie, a czego nie dostało. O tym, co mogłoby zrobić, by było mu lepiej. W przypadku rodzeństwa w 9 przypadkach na 10 wystarczy zapytać o to, czy boli, czy jest smutno, czy chce pobyć z nami, czy woli wrócić do zabawy. Zazwyczaj po czymś takim woli wrócić i to dlatego, że już właściwie nie pamięta o co był konflikt, kto zaczął. Dziecko żyje tu i teraz, jeżeli dzięki nam poczuło się lepiej to w jego rozumieniu sprawa została rozwiązana.
W przypadku dzieci w placówce bywa trudniej – często dziecko potrzebuje dłuższej rozmowy o tym, czego potrzebuje i jak chciałoby / mogłoby to zdobyć. O tym, co może i umie zrobić, żeby poczuć się dobrze, jak chciałoby się zachować, gdyby sytuacja się powtórzyła. I naprawdę to wystarczy. Jeżeli w którymkolwiek przypadków za wszelką cenę dochodzimy do tego, co dokładnie krok po kroku się wydarzyło, kto jak komu zawinił, dlaczego to zrobił, co niem powodowało, to w większości przypadków tylko rozdrapujemy problem, pogłębiamy konflikt, na którym dzieci już wcale nie mają ochoty się koncentrować. Utrwalamy poczucie krzywdy „ofiary”, która niemal zawsze dążyć będzie do tego by ukazać się we „właściwym” świetle, skłaniamy „agresora” do tłumaczenia się, często do kłamstwa. To wcale nie przybliża nas do rozwiązania wręcz przeciwnie. Zamiast pozwolić dzieciom działać, dogadać się, czy po prostu bawić się dalej prowadzimy proces, który potrzebny jest głównie nam samymi naszemu „poczuciu sprawiedliwości”. A powinniśmy przy tym pamiętać, że im silniej angażujemy się w konflikt po którejkolwiek ze stron, tym mniej dzieci maja okazji do rozumienia samych siebie i innych, do rozwiązywania problemów samodzielnie, a w efekcie do rozwoju społecznego.
Proponuję zatem inne rozwiązanie: Udzielmy pomocy, o jaką prosi dziecko, posłuchajmy tego, co ono chce nam powiedzieć, nie tego, co chcielibyśmy usłyszeć, dajmy mu siłę do mówienia we własnym imieniu i do podejmowania prób załatwiania własnych spraw. Dzieci są wystarczająco do tego kompetentne. Wiedzą, czego od nas potrzebują i właśnie to warto im dać.

wtorek, 9 lutego 2016

Systematyczna praca

Od razu uprzedzam: post jest osobisty i dotyczy mnie. No i jeszcze masy ludzi, których znam, ale nie wszystkich. Nie jest też poparty badaniami naukowymi.
Po tym przydługim wstępie mogę się wreszcie przyznać. Systematyczna praca jest czymś, w co nie wierzę. To znaczy wierzę, że istnieje, że niektórym przynosi rezultaty i że są na świecie ludzie, którzy świetnie się z nią czują. Może nawet kilku takich spotkałam, choć naprawdę trudno mi sobie przypomnieć.
Systematyczna praca jest tym, co próbowała mi wpoić szkoła, a że szkoła wymagała, to siłą rzeczy także rodzice. „Uczyć się trzeba codziennie, wtedy się najwięcej zapamiętuje”. No dobra ponoć nawet tak jest. Problem w tym, ze regularnie uczyłam się w życiu tylko tego, czego nauczyć się nie mogłam i zazwyczaj niezależnie od tego jak wiele i jak regularnie bym spędzała czas nad danym podręcznikiem z równą regularnością nad nią zasypiałam. Podczas, gdy to, co mnie interesowało pochłaniane było zawsze z zastraszającą prędkością i jakimś dziwnym trafem niezależnie od tego, która nie byłaby to zarwana noc z rzędu informacje, które zawsze hurtowo pozostawały w mojej głowie i tkwią tam łatwodostępne od dwudziestu lat. Dzisiaj też działam akcyjnie mam okresy, że pochłaniam książkę dziennie, by zrobić sobie kilka tygodni przerwy, bo akurat przychodzi mi do kłowy zrobienie powtórki z matematyki, albo napisanie 3 notek na zaniedbanym od 3 miesięcy blogu. Szkoła mnie regularnej pracy nie nauczyła. Na szczęście.
Nauczona własnym doświadczeniem nie czuję się zdziwiona, kiedy ucząca się w domu młodzież robi dokładnie to samo. Nie narzekam, gdy syn siada nad podręcznikiem, żeby „zrobić” dwa miesiące w tydzień i na kolejne dwa miesiące odłożyć go na półkę. Nie gonię, by robił konieczne przerwy, gdy nagle zapragnął nauczyć się matematyki z zakresu gimnazjum. Nie przeszkadzało mi gdy przez kilka miesięcy fascynował się gra w szachy, by odłożyć ją na kolejne miesiące na półkę. Każda kolejna fala zainteresowań – z reguły utrzymująca się nawet kilka miesięcy jest dla mnie źródłem radochy i powodem do tego, żeby się czegoś douczyć, choć i tak nie zawsze nadążam. Wiem, że właśnie w danej chwili ma potrzebę zagłębić się po czubek głowy i całym sercem poświęcić się danemu zagadnieniu (choćby było to budowanie z klocków lego) i, że właśnie dzięki temu znajdzie w końcu (może za 10 lat, może ciut wcześniej) to, czego nie będzie chciał już porzucić. Nie zmuszam go by robił coś, co go nie interesuje, nie zmuszam do przerw, poszukiwania różnorodności. Ona nadejdzie, gdy przyjdzie czas.
Niestety (ze względu na warunki, w jakich funkcjonują) większość dzieci funkcjonuje raczej podobnie. Nie potrafi fascynować się więcej niż jedną rzeczą naraz. Nie potrafi tak naprawdę skupić się na jednej rzeczy, gdy ich serce zostało gdzie indziej. Nie potrafi nauczyć się tego, co go w danym momencie ani trochę nie interesuje. Dlatego tak niewielki materiał, jaki jest do opanowania w podstawówce, gimnazjum, czy liceum (z całą odpowiedzialnością za swoje słowa piszę niewielki materiał) zajmuje aż 12 lat ciężkiej pracy, siedzenia na lekcjach, zadań domowych, godzin wkuwania, sprawdzianów, testów, lęków i złości. Te 12 lat, to jest czas, w którym opanować można pewnie ze 3 razy więcej zostawiając dzieciom o wiele więcej czasu na zabawę, na poszukiwanie tematu, który w tym konkretnym momencie jest fascynujący.
Sądzę, że dzieci, które mają „nadmiar” wolnego czasu bardzo chętnie same przeznaczą jego część na naukę, która nie jest nauką, tylko zaspokajaniem nie dającej spokoju potrzeby „żeby wiedzieć coś jeszcze”. Zamiast 5 zajęć dodatkowych, żeby „znaleźć pasję” lepiej im własną pasję pokazać. Wtedy dowiedzą się, czym ona jest i sami ją sobie znajdą. Nie możemy jednak tego od nich oczekiwać, gdy będą robotnikami mającymi co dzień do przerzucenia przypisaną im "tonę cegieł". Po takim wysiłku nic im się nie chce, a już na pewno poszukiwać dla przyjemności i poznawać to, co ich interesuje. Jeżeli robilibyśmy nawet ulubioną czynność pod przymusem szybko byśmy ją znienawidzili. To większość szkół robi dzieciom. Bo systematycznie nie znaczy dobrze. Systematycznie i po kawałku zazwyczaj znaczy nudno.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Czy warto kupować dzieciom książki?

Coraz częściej spotykam się z rodzicami, którzy na temat jakiejś mojej uwagi na temat nabywania książek kategorycznie stwierdzają „My korzystamy z biblioteki. Pokazujemy dziecku, że nie wszystko trzeba mieć.” i czynią to często ludzie bardzo dobrze sytuowani. Jakkolwiek taka antykonsumpcjonistyczna postawa jest mi bardzo bliska w odniesieniu do niemal wszystkich przedmiotów – zwłaszcza ubrań i zabawek, to absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem do książek i to co najmniej z kilku powodów.
Po pierwsze i niekoniecznie najmniej ważne – żeby wydawnictwa mogły egzystować i wydawać nowe wartościowe książki, to muszą na czymś zarabiać. Jeżeli wszyscy ludzie, których na to stać zrezygnują z zakupu książek, to ani oni ani ci, których rzeczywiście na to nie stać nie znajdą ich w bibliotekach, bo po prostu nikt nie będzie ich wydawać. I jest to realna groźba, wystarczy przyjrzeć się rynkowi wydawniczemu – liczbie fuzji i przejęć wydawnictw, liczbie wydawców, którzy rezygnują po wydaniu zaledwie kilku tytułów (nierzadko wartościowych, jak na przykład wydawnictwo Kika), bo po prostu nie są w stanie dłużej dokładać do interesu. Czytelnictwo w naszym kraju spada i tak naprawdę zakup każdej książki jest bezpośrednią inwestycją w kulturę.
Po drugie dzieci czytają książki inaczej niż dorośli. My rzadko wracamy do raz przeczytanej książki, zwłaszcza jeżeli jest to powieść fantastyczna, czy kryminalna. Po prostu poznajemy jej treść, żyjemy jakiś czas z bohaterami, a potem sięgamy po książkę kolejna i jeszcze następną. Dzieci nie. One nie w pełni rozumieją całą treść książki przy pierwszym kontakcie z nią. Pragną do niej wracać, czytać wielokrotnie, dłużej obcować z bohaterami. Zdarza się, że jakaś seria książek jest u mnie w domu czytana regularnie co pół roku, albo dana osoba wraca raz na jakiś czas do którejś jej części, przeczyta całość albo połowę i odkłada na półkę. Dzieci nie marnują czasu – poznają książki dogłębnie, obcują z nimi. Dwa tygodnie na to nie wystarczą. Czasami potrzebne są lata.
Oprócz kupowania książek w ogóle mam jeszcze jeden dziwny zwyczaj. Nie ograniczam się do zakupów „na dziś” - do kupowania tego, co w danym momencie jest u nas „na topie”. Kupuję też książki, które zwyczajnie wydają mi się wartościowe i ciekawe z pełnym zaufaniem, że ktoś kiedyś po nią sięgnie. Nie zawodzę się. Niejeden tytuł przeleżał na regale rok albo dwa a potem nagle, z dnia na dzień wszyscy na jego punkcie oszaleli. Niektóre książki muszą dojrzeć i to, że w danym momencie nikomu „nie podejdą” nie czyni z nich zakupu nieudanego. Nie są wydawane. Po prostu czekają pełne ufności.
Gdyby nie stały, pewnie nikt nigdy by po nie nie sięgnął. Moje dzieci nie znałyby „Alicji w krainie czarów”, „Polyanny”, ani „Lilianny Pędziwiatr”. Nie wiedziałyby tyle o rybach, gadach, czy pierwiastkach chemicznych. Każda z książek czekała na swoją kolej, nieraz bardzo długo. Każda zagarnęła serca dzieciarni na dłuższy lub krótszy czas. Nie zrobiłaby tego, gdyby jej nie było.
Dzieci interesują się tym, co znane. Bardzo często właśnie dzieciaki mające z czytaniem kłopoty chętnie sięgnęłyby po książkę, która jest im znana. Taką, którą już z mamą czytały, w której nie muszą rozumieć każdego słowa, albo taką, w której każde słowo jest im znane. Im trudniej dziecku nauczyć się czytać, tym bardziej potrzebuje własnych, znanych książek. Takich, które przeczytacie po 100 razy wspólnie, by za 101 dziecko mogło przeczytać ją samodzielnie. Ale do tego po prostu musi ją mieć.
Warto pamiętać, że nie tylko dzieci, ale i nastolatki po prostu się z książkami przyjaźnią. Potrzebują je mieć pod ręką tylko po to, by otworzyć na dowolnej stronie. Może nie każdy z Was, ale pewnie wielu miało takie książki. Ja miałam okres w którym próbowałam przekonać cały świat, że powinien przeczytać „Buszującego w zbożu” albo zadręczałam otoczenie „Sezonem w piekle”. Nie mogłabym tego robić nie mając ich. Nie mogłabym też kilka lat wcześniej tulić przed snem dzieł zebranych Shakespeara kupionych przez tatę za nie wiadomo skąd wyskubane pieniądze. Był to najważniejszy prezent, jaki od niego dostałam i jeden z ważniejszych w życiu. Shakespeare w 6 tomach był mój. Jeżeli dzieci nie mają własnych książek nie mogą nawiązywać z nimi trwałych emocjonalnych relacji. Takich, które utrzymają się na całe życie.
No i na koniec argument czysto „rodzicielsko – edukacyjny”. Badania wskazują, że najlepszym predyktorem sukcesu edukacyjnego wcale nie jest status społeczno – edukacyjny rodziców, lecz liczba książek dostępnych w domu. To małostkowy powód dla książkowych zakupów, lecz jeżeli kogoś przekona – będę szczęśliwa nie tylko ja, ale także autorzy, tłumacze, edytorzy, ilustratorzy, korektorzy, składacze i cała ta masa anonimowych ludzi pracujących w wydawnictwach, dzięki którym te cuda mogą trafić w nasze ręce.

środa, 3 lutego 2016

Dlaczego?

Zacznę od tego, że wracam, ale nie wiem, na jak długo i z jaką częstotliwością dam radę pisać. Zniknęłam, bo w moim osobistym życiu działo się wiele, zaszło wiele zmian i wiele rzeczy trzeba było poukładać na nowo. Przy tym wszystkim ciąża, nowa praca, albo dwie, a może nawet trzy, nie pomagają w znalezieniu czasu na pisanie dla przyjemności. Dlatego też jestem, ale nie wiem, kiedy znów będę.
Wbrew pozorom tytuł posta nie odnosi się wcale do tłumaczeń z jego początku. Samo to pytanie jest wystarczająco ciekawe, żeby się nim zająć. Większości rodziców kojarzy się ono pewnie z dążeniem dzieci do wiedzy, a ich samych do rozstrojenia nerwowego, gdy odpowiadają po raz piąty na to samo pytanie, albo gdy dziecko drąży zaprowadzając go w ślepy zaułek. Jednak znów wcale nie o tym tu będzie. Pytania dziecka są bardzo, bardzo potrzebne, a odpowiedzi rodzica są doskonałą okazją do przyznania się do niewiedzy. To nie jest problem.
Problem pojawia się, gdy to dorosły zaczyna zadręczać dziecko pytaniem dlaczego. Pytania tego używamy wszyscy – rodzice, opiekunowie, nauczyciele. I zawsze przynosi ono taki sam rezultat – żaden. Nie ma dziecka, które odpowiedziałoby szczerze, prawdziwie i z sensem na takie pytanie. Jasne, cześć dzieci odpowiada i można te wypowiedzi podzielić ogólnie na dwie kategorie. Pierwsza z nich to „powiem pierwszą rzecz, która mi przyjdzie do głowy”. Druga - „powiem to, co chyba pytający chciałby usłyszeć”. No tak jest jeszcze trzecia kategoria – ta do której zaliczają się odpowiedzi prawdziwe, a mianowicie „nie wiem”. Bo dziecko po prostu nie wie. Nie wie dwulatek, nie wie pięciolatek, dziesięciolatek, a zazwyczaj nie wie i piętnastolatek. Najzabawniejsze prawdopodobnie jest to, że badania pokazują, że tak naprawdę, nie wie też trzydziestolatek. Bardzo chcielibyśmy wiedzieć co dokładnie nami kieruje i często twierdzimy, że wiemy. Niemal każdemu wyborowi przypisujemy jakieś racjonalne wytłumaczenie, które jednak – tak, jak w przypadku kilkulatków – jest nieprawdziwe. Ludzie po prostu nie mają dostępu do znacznej części procesów przebiegających w swoim mózgu. Świadomość chodzi na skróty, których na co dzień nie zauważamy. Przykłady można by mnożyć – wśród tych najbardziej klasycznych jest wybór partnera (mówimy, że podobają nam się ludzie inteligentni i zabawni, ale często stosunek talii do bioder, a nawet kolor sukienki potrafią mieć dużo większe znaczenie), czy realny wpływ reklamy na decyzje zakupowe. Nikt się nie przyznaje do tego, że reklama na niego działa, ale jakoś koncernom opłaca się wydawać na nią miliony.
Wracając do dzieci - one nie tylko nie wiedzą dlaczego coś zrobiły, bo zwykle po prostu kierują się impulsem, ale dysponują o wiele mniejszymi możliwościami racjonalizowania swych poczynań. Za każdym razem słysząc pytanie „dlaczego ją uderzyłeś?”, „dlaczego zrobiłeś bałagan?”, albo fundamentalne „dlaczego mi przeszkadzasz?” odczuwają całkowitą konfuzję. Z jednej strony pragną współpracować z dorosłym i chcą odpowiedzieć, z drugiej nie chcą kłamać. Ich niewiedza powoduje często myśl „skoro mama pyta, to znaczy, że powinienem znać odpowiedź. Jestem głupi, bo jej nie znam.”. W efekcie dziecko po pierwsze czuje się fatalnie i niekiedy popada wręcz w histerię, z drugiej już zupełnie nie jest zainteresowano zaistniałą sytuacją. Koncentruje się na odpowiedzi, albo na własnym nieszczęściu, ale nie na tym, co zrobiło, jakie to miało konsekwencje i co w związku z tym czują ludzie wokoło. Odnosi więc skutek wręcz odwrotny.
Możemy zatem sobie jasno powiedzieć: pytanie „Dlaczego?”jest bez sensu. Zostawmy je dzieciom oraz momentom, w których robimy doświadczenia naukowe. Co zatem zamiast niego? Moja propozycją jest równie proste i krótkie „Co byś chciał”, albo dla bardziej zaawansowanych „Czego potrzebujesz?”. Pozwala ono dziecku skontaktować się z własnymi potrzebami a niekiedy dojść do prawdziwych przyczyn zachowania, a nie brzmi jak pretensja, czy wyrzut. Pokazuje, że jesteśmy po tej samej stronie i oboje chcemy znaleźć rozwiązanie sytuacji, że jesteśmy gotowi pomóc. Jest ono przy tym całkowicie zrozumiałe już dla dwulatka.
Sądzę, że warto pracować nad starymi nawykami, zwłaszcza tymi, które dotyczą komunikacji z dziećmi. Warto zastanawiać się co mówimy, a przede wszystkim po co to mówimy. No i oczywiście ostatnie z ważnych pytań: czy to, co mówię kiedykolwiek doprowadziło mnie do celu, czy jest to tylko powtarzana od lat klisza, która nic nie wnosi, ale jest bo wrosła w język. Ja osobiście za tą ostatnią uważam pytanie dzieci „Dlaczego”.