niedziela, 14 kwietnia 2019

Oddajcie nauczycielom wolność!

Ciągle ostatnio krzyczymy o potrzebie zmian w edukacji. Jest to może jedyna rzecz, w której zgadzają się wszystkie opcje polityczne. Wszystkie też swoje zmiany wprowadzają. Od efemerycznych mundurków Giertycha (pamiętacie jeszcze, że ten Pan kiedyś współrządził i był ministrem edukacji?), przez wrzucenie 6 latków do szkół aż po likwidację gimnazjów, które właściwie nie wiadomo po co lata temu utworzono i zupełnie nie wiadomo po co zlikwidowano. Jedno i drugie zrobiono na wariata, zupełnie nie licząc się z kosztami, zwłaszcza ludzkimi. Zmiany, ciągle zmiany, szkoda tylko, że żadna z nich do niczego nie prowadzi, bo to nic więcej, niż polewanie kolejnymi warstwami lukru czegoś, co już od dawna nie nadaje się do konsumpcji. Z jakiegoś powodu rządzący opierają się, że ma być „nowocześnie”, albo „tak, jak kiedyś”, bo przecież było lepiej. Tymczasem rosną nam nowe pokolenia, żyjące w świecie jakościowo innym. Nawet ich mózgi są inaczej ukształtowane. Możemy się zastanawiać, czy to dobrze, czy źle, czy są od nas mądrzejsi, czy głupsi, ale musimy, czy nam się to podoba, czy nie przyznać, że są po prostu inni. I świat też jest inny. I potrzeba innej edukacji.
Głęboko wierzę, że czasy, w których decyzje podejmowane „na górze” mogły sprawdzić się u wszystkich dawno przeminęły, jeżeli w ogóle kiedykolwiek takie były. Teraz od absolwentów wymaga się samodzielności, autonomii, umiejętności myślenia i podejmowania decyzji. I tego musi uczyć szkoła. Problem w tym, że nie da się prowadzić obowiązkowych zajęć z autonomii. Mimo to właśnie szkoła może kształcić takie kompetencje. Jak? A no nie trzeba tego nawet wpisywać do podstawy programowej. Wystarczy, że właśnie takie kompetencje posiadają osoby, z którymi dzieciaki mają do czynienia na co dzień, czyli nauczyciele. A skąd mają je wziąć? A stąd, że ich praca tego wymaga i stwarza możliwość ich zdobycia. To nie jest program na rok. To jest program na dziesięciolecie, ale stwarzałby możliwość kształcenia ludzi dostosowanych do potrzeb współczesności.
Uważam, że aby dobrze kształcić nauczyciele muszą być przede wszystkim wolni. Wyzwoleni z okowów sztywnych i szczegółowych podstaw programowych, z konieczności wypełniania ton papierów, z nicniewnoszących ocen, kontroli ze strony dwóch instytucji, czy zmuszani do wpisywania do dziennika sztucznie wymuszanych ocen.
Przecież podstawa programowa mogłaby zawierać wyłącznie wykaz kompetencji, z jakimi uczniowie powinni kończyć poszczególne etapy edukacji. Co za różnica jaką lekturę przeczytają i kiedy, jeżeli będą w stanie ją zrozumieć, wyciągnąć wnioski, rozmawiać na jej temat, czy napisać pracę? Czy naprawdę lepiej, że uczeń nie przeczyta „Janka Muzykanta”, niż że przeczyta „Zwiadowców”? Czy nie lepiej byłoby, gdyby dzieciaki wiedziały coś na temat zależności w przyrodzie, rozumiały, co robimy planecie, umiały skorzystać z klucza, by rozpoznać roślinę, niż żeby potrafiły opowiadać o układzie krwionośnym dżdżownicy (mnie osobiście to ostatnie naprawdę fascynuje, ale przecież większości ludzi NIE). Czy nie lepiej, żeby złożyły do kupy silnik elektryczny i rozumiały co się w nim dzieje, niż liczyły wyciągnięte z kosmosu zadania (to też mnie interesuje, żeby nie było, że wyrzucam z programu treści dla mnie niewygodne)? Ja osobiście jestem wielką fanką wiedzy encyklopedycznej zdobywam ją gromadzę i popisuję się przy każdej okazji, ale większość ludzi woli spędzać czas inaczej i żadne zaklęcia i podstawy programowe tego nie zmienią. Możemy narzekać, albo możemy spróbować nauczyć dzieciaki czegoś ważnego, zamiast uczyć i nie nauczyć właściwie nic. Powinniśmy pozwolić nauczycielowi wybrać nauczanie tego, co jest ważne dla jego uczniów. Wybierać narzędzia, którymi pragnie się posłużyć – te, które będą pasowały jemu (tak, nauczyciel powinien uczyć z tego, co jemu najbardziej leży – on jest ważny, bo tylko posługując się własnym materiałem jest naprawdę przekonujący!) i uczniom.
Nikt przecież nie idzie pracować do szkoły po to, żeby nie uczyć. Może się zniechęcić, może się rozbić o ścianę systemu, może się wypalić, ale nikt nie wybiera tego ciężkiego zawodu, żeby nie nauczyć uczniów! Dlatego nie powinniśmy na każdym kroku go ograniczać i patrzeć mu na ręce. Nie potrzeba nadzoru aż dwóch instytucji (wydziału oświaty o kuratorium), których działania się dublują, a na działanie których idzie naprawdę spora część środków na oświatę. Pozwólmy nauczycielowi pracować na zasadzie umowy społecznej – umowy między nim samym, uczniem, jego rodzicem i dyrektorem. Jakość nauczania nie bierze się z kontroli ale z wzajemnego zaufania. Pozwólmy tym ludziom rozmawiać, dogadywać się uwspólniać wartości. Głęboko wierzę, że nauczyciel, który faktycznie czuje, że ma wpływ na to, co robi byłby o wiele bardziej elastyczny, a wiedzący po co coś robi i dlaczego właśnie tak o wiele bardziej przekonujący. Wszyscy ci ludzie mają wspólny cel, jakim jest kształcenie młodego pokolenia. Pozwólmy im go po prostu realizować.
A co z tym, że każda szkoła będzie uczyć inaczej? Że uczniowie nie będą mieli identycznej wiedzy? A kto powiedział, że powinni mieć. Każdy z nich ma dostęp do tej wiedzy w swojej kieszeni. Lepiej, żeby umiał z niej korzystać, niż żeby za wszelką cenę nosił ją w głowie. Teraz jest tak, że wiedzy i tak nie ma, a kompetencje korzystania z dobrodziejstw Internetu są u nastolatków tak naprawdę żadne. Jeżeli są internetowymi tubylcami, to takimi, którzy świetnie znają topografię placu zabaw, a po wyjściu z niego niemal natychmiast się gubią.
Kolejną rzeczą są oceny. Jeżeli mają pełnić funkcję motywacyjną, to jest to najgorsze narzędzie motywacji z możliwych. Jeżeli informacyjną, to przykro to mówić robią to tragicznie kiepsko. Tak naprawdę pełnią taką funkcję, że są. Dyrekcja widzi, że są, kuratorium widzi, że są, a rodzice czują się bezpieczniej, bo coś co, dzieje się w szkole do nich dociera w postaci zrozumiałej liczby, mniej zrozumiałej litery, bądź enigmatycznego „musisz się bardziej postarać”. A może by tak zrezygnować z zaspokajania potrzeb kuratorium, dyrekcji i rodziców i skupić się na uczniach. Może by po prostu pozostać przy prostej informacji: to umiesz, to umiesz, a tego jeszcze warto się nauczyć, zastanówmy się, jak mógłbym cię w tym wesprzeć? Bez ocen, poprawiania ocen, odpytywania przy tablicy, ocen za aktywność i za zachowanie. Może gdyby ich nie było nauczyciel częściej rozmawiałby z uczniem zamiast uciekać się do skreśleń i liczbowych etykiet?
To jest mój autorski pomysł, nie doskonała recepta na edukację. Gorąco zachęcam do dyskusji. Może macie lepsze pomysły? Co do mnie, to to dopiero początek, bo pomysłów na zmiany w innych aspektach nauczycielskiej pracy mam więcej.
C.D.N.

sobota, 13 kwietnia 2019

Dlaczego nauczyciele muszą strajkować?


Kilka tygodni temu byłam z dziećmi na Pro Sinfonice. Tak się dziwnie zdarzyło, że koncert był przedstawieniem powstałym w jednej z podstawówek z dalszych okolic Poznania. Bez komentarza pozostawię fakt, czy chodzę na ProSinfonikę po to, żeby słuchać muzyki z taśmy i oglądać dzieciaki z podstawówki. O tym może innym razem.
Tym razem – o nauczycielach. Właściwie o kilku osobach, które z całą pewnością poświęciły pół roku swego życia, żeby przygotować do przedstawienia 150 dzieci w wieku 7-15 lat. Któraś z tych Pań napisała niezły scenariusz, dobrała muzykę. Druga opracowała choreografię dla 150 osób podzielonych na mniej, niż 10 osobowe grupy. Do tego wystąpił chór szkolny (brzmiący jak chór, może nie profesjonalny, ale też daleki od zgrai rozwrzeszczanych dzieciaków), soliści, osoby grające na instrumentach i spinający wszystko aktorzy. Wiecie co to oznacza? Ja w wieku szkolnym bawiłam się akurat w teatr, więc wiem. Oznacza to już nie dziesiątki, a setki godzin prób z każdą grupą z osobna i ze wszystkimi razem. Oznacza przekonanie rodziców, że warto wykonać dla każdej z grup osobne stroje. Zgranie tego wszystkiego z normalną edukacją dzieciaków. Oznacza to, że przez dobre pół roku wszystkie te próby odbywały się po godzinach. Jak znam realia szkoły (a znam je naprawdę nieźle, bo pochodzę z rodziny nauczycielskiej i często z nauczycielami współpracuję) nauczycielki przez kilka miesięcy prawdopodobnie zostawały po pracy ze 4 razy w tygodniu. Wszystko to kosztem własnych dzieciaków, czy wnuków.
Koncert, w którym uczestniczyliśmy odbywał się oczywiście w sobotę. Kolejny nie wiadomo już który dzień, który nauczycielki poświęciły nieswoim dzieciom. A zrobiły to wszystko właściwie za nic. Właściwie za darmo, któryś rok z rzędu wypracowywały drugi, darmowy etat po to, by dzieciaki miały możliwość pokazać, że kochają muzykę, zobaczyć, jak to jest wystąpić przed pełną aulą, być oklaskiwanym przez dzieci i dorosły, nie tylko kolegów i rodziców. Może te panie dostaną za to nawet nagrodę dyrektora w wysokości kilkuset złotych z okazji dnia nauczyciela (chociaż pewnie nie, bo mogły ją dostać w zeszłym roku, albo dwa lata temu, a pewnie nie są jedynymi uprawiającymi wolontariat członkami grona).
A one nie są przecież aż takim wyjątkiem! Ilu nauczycieli organizuje koła zainteresowań? Ilu pozwala dzieciakom sprawdzić się w sztuce recytacji, aktorstwie, śpiewie? Ilu po prostu zostaje po lekcjach, żeby porozmawiać z dzieckiem, rodzicem, czy zrobić coś, czego nie widać w żadnych statystykach – spotkać się z psychologiem, pedagogiem szkolnym – porozmawiać o tym, co robić, jak pomóc jednemu, drugiemu dziecku, które wyraźnie cierpi? Ilu wraca do domu i nie tylko sprawdza klasówki, wypełnia Ipety i całą pozostałą durną papierologię, ale też zastanawia się, jak udzielić wsparcia niepełnosprawnemu uczniowi? Organizuje pomoc dla tych zwyczajnie biednych, czy pomaga zrealizować czyjeś marzenie w postaci wsparcia schroniska? Ilu organizuje wycieczki na własną rękę szukają zakwaterowania, autokaru, przewodnika?
Spotkałam w życiu wielu złych nauczycieli. Takich, którym brakowało empatii, wykształcenia, umiejętności. Nauczyciele to przecież charakterologiczny przekrój społeczeństwa. Nie spotkałam za to nigdy takiego, który pracowałby 18 godzin tygodniowo. Wielu natomiast takich, którzy przy takim pensum pracowali 40 i więcej.
Zamiast narzekać, że nauczyciele nie dają rady (niektórzy nie dają), że zamiast uczyć zadają do domu (zdarza się, ale wierzcie mi, że nie jest to zamiast pracy na lekcji), powinniśmy się dziwić, że w ogóle ktoś jeszcze daje radę! Że komuś się w ogóle chce robić te wszystkie miliony rzeczy. Za takie wynagrodzenie nie powinno im się właściwie chcieć. Jeżeli chcemy, by chciało się większej liczbie, jeżeli nie chcemy, by jednym z popularniejszych tematów wśród młodych, aktywnych i naprawdę kochających dzieci nauczycieli było zastanawianie się, czy jednak nie przenieść się do Lidla na kasę, bo tam dają więcej (bo dają) za mniej odpowiedzialną pracę, z której się po prostu wychodzi, jeżeli naprawdę chcemy, by do zawodu przyciągnąć zdolnego anglistę, chemika, czy biologa, który od ręki znajdzie lepiej płatną i, nie ukrywajmy, łatwiejszą pracę, musimy zacząć płacić im tyle, na ile zasługują.
I na koniec odrobina prywaty. Jako żona nauczyciela (dokładnie wychowawcy w internacie) gdy przeczytałam, że nauczyciele zarabiają rocznie 96 tys. (według OECD za opublikowanym dziś artykułem na Money.pl), aż musiałam zajrzeć do PITa. I okazało się, że za pracę 30 godzin w tygodniu, w tym cotygodniowa nocka (za część której jest nawet dodatek nocny!) zarobił za cały zeszły rok uwaga: 40 246,17. Ze wszystkimi mitycznymi dodatkami. Bez jednego dnia zwolnienia lekarskiego. Zaiste aż trudno się nie zgodzić, że „Belfry to hipokryci, nie myślący wcale o uczniach tylko o swoim i tak wypchanym portfelu.