Myślę, że chyba
zorganizuję jakiś plebiscyt na najgorzej przetłumaczony tytuł.
Mam już kilku
kandydatów, a ta książka zdecydowanie jest jednym z
faworytów. Gdybym nie trafiła na tytuł i autora tej książki w
jakiejś innej, której autor się na nią powoływał, czy polecał
to nigdy w życiu bym po nią nie sięgnęła właśnie z powodu
tytułu no i szaty graficznej (czy tak wiele bym straciła to inna
sprawa). Tytuł oryginału to „Science of parenting”, czyli w
dowolnym tłumaczeniu rodzicielstwo oparte na podstawach naukowych.
Może nie brzmi chwytliwie, ale na pewno w większym stopniu oddaje
rzeczywistość. Niestety polski wydawca chyba uznał, że rodzice są
głupi i chcą stać się mądrzy, a nauka kojarzy się po prostu
źle. Smutne.
Miały być peany
Czytając pierwszą
połowę książki byłam w siódmym niebie. Myślałam, że pani
Margot Sunderland wreszcie napisała książkę, którą spokojnie
będę mogła polecić rodzicom małego dziecka. Przystępnie
napisaną, opartą rzeczywiście na podstawach naukowych, w sposób
przystępny opisującą „jak działa dziecko”. Rzeczywiście to
wszystko można tam znaleźć. Pisząc o potrzebach małego dziecka
odwołuje się do rzetelnych badań naukowych, tłumaczy krok po
kroku jakie neurohormony wydzielają się w konkretnych sytuacjach i
jakie są konsekwencje ich działania nie tylko dla zachowania w
danym momencie, ale i dla długofalowego rozwoju. Naprawdę przez
chwilę myślałam, że to pozycja niemal idealna.
Ale nie będzie
Niestety w
pewnym momencie sielanka się skończyła. Stało się to dokładnie w
momencie, gdy autorka zaczęła pisać o dzieciach starszych, a
konkretnie o ich dyscyplinowaniu, przydatności metody time out i
konieczności „kierowania dzieckiem”. Tu dziwnym trafem nauka
zeszła na dalszy plan. Jak w poprzednich rozdziałach wszystko, o
czym pisała było szeroko udokumentowane, poparte eksperymentami
itp. Tak w tym rozdziale jest jakoś bardzo mało przypisów. Żadnych
dowodów na prawdziwość wypisywanych słów. Tam, gdzie zaczyna się
wychowanie starszego, bo kilkuletniego dziecka niestety zaczyna się
ideologia i „krzesełka przemyśleń”. Mimo licznych dowodów
wynikających z doświadczeń psychologii społecznej ukazujących
nieskuteczność, czy nawet szkodliwość promowanych tu metod
autorka postanowiła napisać rozdział zgodny ze swoimi
przekonaniami i niczym więcej. Szkoda.
Kiedy dziecko
cierpi a kiedy jest „małym Neronem”?
Autorka każe nam
rozróżniać sytuacje, w których dziecko domaga się uwagi, bo
cierpi naprawdę (wtedy powinniśmy reagować empatycznie) od
sytuacji, kiedy tylko domaga się uwagi, czy wręcz próbuje nami
rządzić i wtedy musimy być stanowczy, wręcz karzący. Spektrum
rodzicielskich zachowań w tej drugiej sytuacji wahać się powinno
między ignorowaniem a wysłaniem dziecka do swego pokoju. Nie
znalazłam jednak w książce nigdzie jasnej definicji jak właściwie
te zachowania odróżnić, i czym one w ogóle się od siebie różnią
pod względem dziecięcych potrzeb. Moim zdaniem to dwie strony tego
samego medalu. Według niej – nie. Muszę przyznać, że stara się
być wyważona i przestrzega przed nadużywaniem metod takich, jak
time-out, ale to kolejny problem. Jak często oznacza za dużo? Raz
na tydzień? Raz dziennie? Trzy razy dziennie? Tego po prostu kreślić
się nie da i przykładanie pseudonaukowych ram do tego typu metod
wcale im nie pomaga i nie czyni ich bardziej ludzkimi.
Wszystko tylko nie
gniew!
To, co podczas
lektury książki wydało mi się przerażające, to bardzo
jednoznaczny stosunek do gniewu. Jest on całkowicie negatywny.
Zarówno przeżywanie gniewu przez dziecko (zwłaszcza starsze) jak i
przez rodzica jest oceniane jak błąd i coś, co właściwie trzeba
wyplenić. Rodzic musi (tak, to słowo też autorka bardzo lubi) do
niemal wszystkiego podchodzić ze spokojem. W dziecku nie wolno
wzmacniać gniewnych relacji, bo jeszcze (to straszne!) wyrośnie na
gniewnego dorosłego. Ok rozumiem, że gniew nie jest emocją łatwą,
ale może być konstruktywną, a na pewno jest bardzo potrzebną i
powinniśmy ją nie tylko tolerować, ale i uważać, za ważny
sygnał (postaram się napisać w najbliższym czasie notatkę na
temat gniewu). Nie można, jak każe autorka jej tak bezwzględnie
tępić!
Stawiaj granice
Jak w wielu innych
książkach o wychowaniu autorka ma tendencję do napawania się
słowem „granice”. Przy czym niestety nie są to, jak u Jespera
Juula granice innych ludzi. Są to twarde sztywne granice, które
rodzic musi (!) wyznaczyć, żeby dziecko czuło się bezpieczne i
żeby wiedziało, kto tu rządzi. Ono samo może decydować o
rzeczach nieistotnych, bo wtedy mniej się buntuje. Od rodzica w
ochronie tych granic wymaga się oczywiście konsekwencji i
nieograniczonego spokoju. Rodzic ma dziecko przekraczające granice
spokojnie wysłać na krzesełko przemyśleń, na którym z całą
pewnością zagłębi się ono w swoją winę i będzie myślało nad
konsekwencjami swych uczynków. Jakoś sobie nie wyobrażam, by
jakieś dziecko naprawdę miało tendencję do rozmyślania o tym, co
zrobiło w sytuacji wysłania za karę (czy to się tak nazywa, czy
nie) w miejsce odosobnienia. To po prostu tak nie działa.
Brat twoim
wrogiem!
Chyba najbardziej
przerażające fragmenty książki poświęcone są rodzeństwu. Nie
ma w niej właściwie nic na temat pozytywnych relacji między
rodzeństwem, na temat przywiązania, czy wzajemnego wsparcia. Jeżeli
pisze się tu o rodzeństwie to tylko w kontekście zagrożenia.
Wiele można przeczytać o koszmarnych skutkach znęcania się
starszego rodzeństwa nad młodszym. Nie ma nic o tym, jak wtedy
postępować (poza karaniem znęcającego się), jak pomóc
młodszemu, starszemu, jak naprawić całą tą (w moim mniemaniu
rzadką i bardzo patologiczną) sytuację. Jedyne, czego możemy się
na ten temat dowiedzieć, to że powinniśmy „traktować bójki
rodzeństwa bardzo poważnie”. Co to znaczy jednak nie wiadomo.
Coś, czego nie ma
Czytając pierwsza
część książki – tą, która tak mi się podobała, coś mi
zdecydowanie umknęło. Uświadomiłam sobie to dopiero, gdy dotarłam
do końca i trafiłam na znaczący fragment, który zacytuję za
chwile w całości. Cały rozdział o więzi, neurohormonach,
budowaniu relacji udało się autorce napisać nie pisząc słowa na
temat... karmienia piersią. Biorąc pod uwagę, że jest to jedna z
ważniejszych czynności, która w ogromnym stopniu wpływa na
działanie mózgu niemowlęcia i uwalniane neurohormony pomijanie
tego „niewygodnego” tematu uznać trzeba za najzwyczajniej w
świecie nierzetelne. Pewności, że tak właśnie jest dodaje
poniższy cytat. Przepraszam, za rozwlekłość, ale po prostu nie
mogłam się powstrzymać.
„Badania
wykazują, że karmienie piersią jest korzystne dla nastroju matki,
uspokaja bowiem system reakcji na stres w jej mózgu. Kiedy matka
czuje się spokojna i zrelaksowana, lepiej radzi sobie z uspokajaniem
dziecka. Ponadto karmienie piersią dostarcza dziecko ważnych
wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, które stymulują w
wyższych ośrodkach mózgowych produkcję mających kluczowe
znaczenie hormonów, a konkretnie dopaminy i serotoniny. Pewne
badania wykazały, że zarówno karmienie piersią, jak i butelką,
gdy trzyma się dziecko blisko siebie, obniż poziom hormonu stresu.
Nie ma istotnej różnicy między tymi dwiema metodami.”
To już właściwie
nie wymaga żadnego komentarza. Ktoś w pełni świadomie pominął
setki faktów natury psychologicznej i czysto fizjologicznej tylko po
to, żeby napisać, że nie ma różnicy między tymi dwoma sposobami
karmienia. Już sam ten fragment całkowicie dyskredytuje w moich
oczach książkę, która w swym założeniu miała przedstawiać
naukowe podejście do rodzicielstwa.
Nie polecę
Strasznie
chciałabym, by była na rynku jedna dobra, łatwa w odbiorze
książka, która w przystępny, lecz naukowy sposób pokazywałaby
co dzieje się z dzieckiem, jakie są mechanizmy jego rozwoju, skąd
z naukowego punktu widzenia biorą się jego zachowania i potrzeby.
Która byłaby napisana w sposób czytelny, a zarazem była w miarę
kompletna. Ta książka bynajmniej taka nie jest. Oprócz nauki
znajdziemy w niej niestety sporo niczym niepopartej ideologii i
naciągania faktów. Nadal nie ma zatem jednej książki, którą
mogłabym polecić rodzicom jako swoisty rzetelny przewodnik. Szkoda.
Musi Pani sama napisać taka książkę,!!! Czekam z niecierpliwością
OdpowiedzUsuńSolidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń