wtorek, 6 października 2015

No już, Uśmiechnij się! Od razu lepiej, prawda?

Niedawno odbyłam z córką fantastyczną rozmowę, która brzmiała mniej-więcej tak:
Ida: Chciałabym cię rozśmieszyć.
Ja: Ale po co?
I: No bo chciałabym cię rozśmieszyć?
Ja: Ale po co chcesz mnie rozśmieszyć?
I: No żebym się lepiej bawiła.

Dialog sam w sobie jest dość zabawny, ale nie w tym moim zdaniem tkwi jego siła. Pokazuje, jak blisko siebie potrafi być dziecko i jak świetnie potrafi uchwycić coś, do czego większość dorosłych nigdy w życiu by się nie przyznała. Chodzi o to, po co moje dziecko chciałoby, żebym się śmiała – ona wie, że nie po to, by mi było weselej, tak naprawdę moje emocje nie miały z tym wszystkim wiele wspólnego. Ja miałam się śmiać po to, by to jej było dobrze, by jej było weselej, żeby ona się lepiej bawiła.
W tym, jakże szczerym stwierdzeniu kryje się prawdziwy powód dla którego zwykle ludzie pragną oddziaływać na uczucia innych. Robią to nie dlatego, że chcą, by komuś było dobrze, nie po to, by ktoś był szczęśliwy. Wszystkie te „Nie płacz”, „Nie martw się” czy „No uśmiechnij się już, nie jest przecież tak źle” nie mają nic wspólnego z chęcią niesienia prawdziwej pomocy. Prawda jest taka, że nie chcemy, by ktoś płakał, smucił się, czy złościł w naszej obecności dlatego, że to jest nieprzyjemne dla nas samych. Dlatego, że to my czujemy się wtedy zagrożeni, a nasza empatia działa w ten sposób, że cudzy nastrój nam się udziela. To my nie chcemy być smutni, czy zdenerwowani, dlatego zabraniamy, tak właśnie zabraniamy tego innym.
W „nie płacz”, „czy uśmiechnij się” nie ma bowiem nic, a nic krzepiącego, nie ma w nich nic, co mogłoby nieść pomoc. Niosą one za to przekaz „Nie podoba mi się to, co robisz, nie podoba mi się to, co czujesz”. Powtarzając te słowa jesteśmy empatyczni owszem, ale tylko i wyłącznie wobec siebie.
W gruncie rzeczy jest w tych słowach pewna mądrość – jesteśmy blisko siebie, chcemy się bronić, chcemy, by nasze otoczenie było dla nas przyjazne i wspierające. Warto jednak mieć tego świadomość i nie udawać, nawet przed samymi sobą, że w ten sposób niesiemy pomoc, bo nie tego potrzebuje osoba smutna, czy zdenerwowana, przecież nie tego potrzebujemy, gdy to my jesteśmy smutni i zdenerwowani. Przecież my sami w chwilach rozpaczy pragniemy, by ktoś przy nas był, wysłuchał, pomógł zrozumieć to, co czujemy, pomógł odnaleźć światło w tunelu. Stwierdzenie „nie smuć się” jakoś jeszcze nigdy w tym nikomu nie pomogło. Każdorazowo powoduje raczej uczucie nieadekwatności prowadzące do jeszcze większego smutku.
Jeszcze ciekawiej jest z gniewem. Gdy odczuwa go ktoś bliski, zwłaszcza dziecko, próbujemy pomóc – podajemy racjonalne argumenty, tłumaczymy, że nie ma co się denerwować... Tylko, że w momencie stłuczki samochodowej, która spotyka nas w momencie, gdy już jesteśmy spóźnieni na bardzo ważne spotkanie jakoś nikt nie chce słuchać racjonalnych argumentów. Jak dziecko.
Zanim więc następnym razem zaczniemy „pocieszać”, „uspokajać” i mówić ludziom wokół nas, szczególnie dzieciom, co powinni czuć i jaką powinni mieć minę („uśmiechnij się, złość piękności szkodzi”) powinniśmy się zastanowić komu w rzeczywistości chcemy pomóc, czy to, co mówimy mówimy dla siebie, czy dla drugiego człowieka i co my tak naprawdę chcielibyśmy w takiej sytuacji usłyszeć.

piątek, 25 września 2015

Na kasztany

Mam to szczęście, że przed moim domem i w bezpośredniej jego bliskości rośnie mnóstwo kasztanowców, zatem spacery nieuchronnie kończą się brodzeniem w zbrązowiałych, przedwcześnie opadłych liściach zjadanych przez szrotówka. Kiedy tak patrzyłam na dzieciaki chodzące z pochyloną głową, wpatrujące się w brązową szeleszczącą gęstwinę i wypatrujące w niej błyszczących kulek pomyślałam sobie, jakie te kasztany są świetne i jaka to szkoda, ze już za kilka lat nie będziemy mogli cieszyć się takimi spacerami, bo kasztanowców zwyczajnie nie będzie.
Kasztanowe spacery uważam za fenomenalny pomysł nie tylko dlatego, że odrywa rodziny od telewizorów i daje okazję do świetnej zabawy. To także doskonały zamiennik dla wszelkich szkolnych i przedszkolnych zadań mających za zadanie doskonalenie koncentracji i spostrzegawczości. Nawet najbardziej rozbiegany kilkulatek na kasztanowej wyprawie skupi się przecież na poszukiwaniach. Każdy, kto nie może wysiedzieć pisząc literki, czy sylabizując wykaże zadziwiającą koncentrację i spostrzegawczość, jeżeli gra toczyć się będzie o kosz pełen kasztanów.
Jakże cudownym ćwiczeniem jest dalej tworzenie z kasztanów ludzików. Ileż potrzeba sprawności manualnej, żeby zrobić w kasztanie dziurkę w odpowiednich miejscach (wszystkie moje dzieci używają do tego niecertyfikowanego szpikulca zwanego szpilorkiem i używanego do tego celu od niepamiętnych czasów w naszej rodzinie). Ile potrzeba kreatywności, by wymyślić zwierzęta, zmysłu równowagi, by nadać im kształt taki, by samodzielnie stały (praktyczny kurs fizyki), ileż polisensorycznych doświadczeń zapewnia kontakt z różnymi fakturami i zapachami jeżeli dodatkowo zbierzemy żołędzie i inne dostępne na ziemi produkty.
A wszystko to za darmo. Bez drogich zajęć, na które trzeba dojechać, bez urządzeń, gier i oprogramowania. Tak samo, jak trzydzieści, czy sto trzydzieści lat temu. Dlatego gorąco zachęcam, porzućcie rysowanie szlaczków, odrabianie zadań domowych, opuście duszne klasy i sale przedszkolne i idźcie na kasztany. One nauczą dzieciaki więcej, niż wykwalifikowany nauczyciel, a przy okazji rozbawią i odprężą. A kto wie, może namówicie starsze dzieci do produkcji domowego kleju?

wtorek, 15 września 2015

Możesz wszystko!

Znów wrócę do książki, o której wcześniej już wspominałam - „Paradoks wyboru”. Przyznaję, że zawarte w niej informacje wiele kwestii wyjaśniają, ale też wprawiają mnie w pewne zakłopotanie, bo nie do końca wiem, jak to przełożyć na wychowanie. Zacznę od głównej tezy książki, która brzmi – to że mamy więcej wolności, więcej wyboru wcale nie czyni nas szczęśliwszymi. Nie będę tu przytaczać wszystkich argumentów i doświadczeń, na jakie powołuje się autor, bo streszczanie tu książki nie ma sensu. Generalnie chodzi o to, że mogąc wybierać pomiędzy 2 rodzajami niegazowanej wody mineralnej jesteśmy raczej spokojni i mamy spore szanse na zadowolenie z wyboru, musząc jednak wybierać wśród 20 możemy mieć spory problem a wraz z liczbą zalet posiadanych przez te produkty, których nie wybraliśmy czujemy się bardziej rozczarowani własnym wyborem i mniej z niego zadowoleni i to bez znaczenia, który produkt wybraliśmy, bo zawsze mogliśmy wybrać taki, który zawiera więcej jonów, mniej sodu, niższą cenę, większą objętość, został wyprodukowany przez polską firmę, część dochodu idzie na słuszny cel etc, etc. Każdy wybór jest na swój sposób zły, a wiele z nich mogłoby być na wiele sposobów lepszych. Stąd niezadowolenie i frustracja.
Ok, tak naprawdę nie zastanawiamy się nad wyborem wody mineralnej, ale nad wyborem szkoły, zawodu, partnera życiowego już tak i wychodzi na to, że my, członkowie zachodnich społeczeństw coraz mniej potrafimy cieszyć się życiem, doceniać to co mamy, właśnie dlatego, że dokonujemy wyborów fundamentalnych i robimy to na każdym kroku. Nasza wolność, przynajmniej na pierwszy rzut oka jest niemal nieograniczona – decydujemy o tym, kim jesteśmy, jak wyglądamy, ile mamy pieniędzy i bardzo wielu z nas czuje, że wybiera nie tak, bo gdyby wybrało inaczej (miało inny zawód, związało się z kim innym, zdecydowało się na dziecko, nie zdecydowało się na dziecko, posłało dziecko do takiej szkoły, nie posłało dziecka do szkoły, wybrało innego lekarza, pojechało na inne wakacje i tak bez końca) miałoby w jakiś sposób lepiej.
Mam nieodparte wrażenie, że autor ma rację, kiedy stoję przed półką w supermarkecie i ogarnia mnie panika i mam ochotę uciec, żeby nie podejmować kolejnej decyzji czuję, że coś w tym jest. Tylko co z tym dalej. Jak kurcze pomóc dzieciakom nie na teraz, tylko na za 20 lat. Teraz to proste – mogę podjąć decyzję za nie i poniekąd często to robię, ale oni też będą żyli w tym świecie przytłaczającego dobrobytu i coś z nim będą robić. Przecież wbrew temu, co nam wmawiają nie każdy może być każdym, nie mamy nieograniczonych możliwości wyboru, bo zawsze z czegoś rezygnujemy. Przecież nie warto marnować życia na ciągłe poszukiwania „najlepszego”, które w praktyce nie istnieje.
Nie znam odpowiedzi. Autor książki daje kilka rad, które wydają się być naprawdę niezłe przykładowo „nauczmy się kochać ograniczenia”, czy „kontrolujmy oczekiwania”, „praktykujmy wdzięczność”. Głęboko wierzę, że ma rację, co nie czyni życia wcale łatwiejszym, bo wymaga całkowitego przeformatowania spojrzenia na świat. Wychodzi na to, że aby życie naszych dzieci mogło być trochę łatwiejsze musimy wykonać kawał ciężkiej pracy nad samymi sobą. Nie wierzę, ze możemy nauczyć dzieciaki tego, czego sami nie potrafimy, że przekażemy im wartości, których nie posiadamy. Okazuje się zatem, że aby przystosować się do wolności, jaką dysponujemy po to, by dać sobie i potomstwu szansę na szczęście musimy naprawdę na to zapracować. I to jest prawdziwy paradoks.

piątek, 11 września 2015

Kot w worku

Współczesne dzieci mają niełatwo, zwłaszcza w momencie, gdy w wieku 18 lat opuszczają bezpieczne mury szkoły i mają podjąć jedną z najważniejszych życiowych decyzji, decyzji, która w dużym stopniu ma ukształtować dalszą część ich życia. Do podjęcia jej nie mają jednak niemal żadnych podstaw. Chodzi o wybór zawodu. Świadomie nie napisałam tu o wyborze studiów, ponieważ uważam, że nie tylko nie każdy musi, ale nawet nie każdy potrzebuje studiować.
Na jakiej podstawie współczesny młody człowiek ma dokonać takiego wyboru? Przecież na temat tego, czym zajmują się osoby wykonujące poszczególne zawody czerpie wiedzę głównie z seriali, bo przecież ma bardzo niewielkie szanse na dowiedzenie się na czym polega praca w ogóle.
Zawód, który świetnie zna każde dziecko to nauczyciel, gdyż większą część swojego dzieciństwa i młodości spędza wyłącznie z nauczycielami. Spotyka też później osoby pracujące na kasie w supermarkecie, ochroniarzy. Widuje przez szybę prowadzących środki transportu miejskiego, czy wykonujących roboty drogowe i to właściwie wszystko.
Dla większości dzieci nawet zawód rodziców to nazwa, bo przecież rodzic to osoba, która do pracy wychodzi i z niej wraca. Gdy dziecko ją widzi zajmuje się odpoczynkiem i sprawami domowymi, które z jakiegoś nieokreślonego powodu na pracę uważane nie są. Większość dzieciaków właściwie nie ma szans zamienić w życiu słowa z cieślą, fizykiem doświadczalnym, krawcową, czy chemikiem produkującym lekarstwa. Nie mają oni i nie mają prawa mieć zielonego pojęcia czym zajmuje się w praktyce inżynier budownictwa, biotechnolog, inżynier materiałowy, czy technolog drewna. Sama w większości przypadków nie mam.
A przecież aby być w czymś świetnym, to trzeba kochać to, co się robi. Jasne, ze ważne są zdolności, ale przecież połowa sukcesu to są właściwe zdolności, to, żeby być właściwą osobą na właściwym miejscu. Przez to, że młodzież nie ma pojęcia co mogłaby robić, co potrafiłaby robić i co chciałaby robić, prawdopodobnie tracimy setki tysięcy świetnych specjalistów,. A zyskujemy w to miejsce sfrustrowanych wykonawców poleceń marzących o zakończeniu uciążliwego dnia pracy i w fantazji przezywających każdego dnia swoje życie inaczej.
Co więcej, nasz system edukacji jest w celach statystycznych (żeby lepiej wyglądać na tle innych krajów w liczbie osób ze średnim i wyższym wykształceniem) tak, że premiowane są tylko zdolności i umiejętności akademickie. Ważna jest matematyka, język polski, języki obce i wszystkie te abstrakcyjne umiejętności, które są niezbędne w pracy, ale często tylko na podstawowym poziomie. Osoby, które może wybrałyby zawód wymagający pracy rąk, dokładności, ale nie koniecznie wielkich przemyśleń (a tacy ludzie są przecież bardzo potrzebni) idą na socjologię, czy pedagogikę, bo tam łatwo i nie ma matematyki. I się męczą. Męczą się na studiach i męczą się później szukając pracy dla osoby z wyższym wykształceniem mimo braku umiejętności. I to nie dlatego, że zabrakło im talentu, ale dlatego, że mieli talent niewłaściwy.
Wydaje mi się, że rozwiązanie tego problemu istnieje nie jest jakoś bardzo trudne do zrealizowania. Wystarczyłoby, żeby szkoła poświęciła jeden dzień w tygodniu, albo choć jeden dzień w miesiącu na to, żeby miejsce nauczyciela zajął kto inny – ktoś, kto wykonuje zawód, z którym dzieciaki nie mają styczności. Mógłby przyjść do szkoły i z nimi porozmawiać. Mógłby zaprosić ich do swojego miejsca pracy i pokazać co tak naprawdę robi. Nawet zawód nauczyciela podczas takiej prezentacji mógłby okazać się zupełnie czymś innym, niż się wydaje. Moim zdaniem takie „marnowanie czasu przeznaczonego na naukę”, nawet kosztem zmieszczenia w programie szkolnym różniczek, czy dokładnego opisu cyklu rozwojowego motylicy wątrobowej (przyznam, że obie te rzeczy uważam za fascynujące, ale one są fascynujące dla mnie i jakoś szczególnie mi się ta wiedza w życiu nie przydała jak dotąd poza samą przyjemnością jej posiadania), pozwoliłoby dzieciakom być trochę bliżej rzeczywistości. Idąc dalej może przydałby się też czas na praktyki zawodowe, na wypróbowanie siebie samego w różnych rolach – od dziennikarza po cieślę? Sądzę, że dałoby to o wiele więcej nie tylko przyszłym pracownikom, ale też gospodarce w ogóle, niż produkcja rzesz papierowych magistrów czegoś tam, wiedzących tyle, że w wyuczonym zawodzie pracować na pewno nie będą, bo na studiach się okazało, że to zupełnie nie to, co myśleli (i piszę tu o niemal każdych studiach, bo i na prestiżowych kierunkach takich jak psychologia, czy medycyna nie brakuje takich osób).

niedziela, 6 września 2015

Dlaczego szkoła musi się zmienić

Na samym początku chciałabym zaznaczyć kilka kwestii.
  1. Wiem, że istnieją dobre szkoły – takie, do których dzieci idą z chęcią i na powrót do których naprawdę się cieszą.
  2. Wiem, że istnieją wspaniali nauczyciele. Sama miałam takich 2 może 3 w szkole podstawowej i wywarli oni trudny do przecenienia wpływ na moje zainteresowania i późniejsze decyzje.
  3. Tym niemniej uważam, że są to wyjątki, a rzeczywistość częściej wygląda tak, jak opisuję niżej.
Wobec licznych rozmów, jakie trochę z konieczności toczą się w naszym domu na temat szkoły doszłam do wniosku, że kojarzy mi się ona głównie z jednym. Z lękiem. Gdy myślę „szkoła” momentalnie przypominają mi się sytuacje, które nawet dziś powodują, że mam „gulę” w gardle i przyśpieszony, płytki oddech, uczucie, jakby na mojej klatce piersiowej leżał kamień. Powoduje to myśl o staniu przed drzwiami klasy, do której zaraz przyjdzie nauczyciel (no i nadzieja, a może nie przyjdzie? Może się chociaż spóźni?). Moment, w którym nauczyciel sunie paznokciem po dzienniku przeciągając tą chwilę zawracając w górę albo w dół, by nikt nie mógł być całkowicie pewny, że to nie on zostanie dziś wezwany. Pauza po słowach „Przyjdzie do mnie Natalia...”, bo w klasie były trzy i nigdy nie było wiadomo na którą wypadnie. Połowiczna ulga, gdy jednak to nie ja byłam pierwszym trafem połączona ze świadomością, że zazwyczaj ofiary są dwie. Miękkie nogi i pustka w głowie gdy stałam naprzeciwko klasy i nie byłam w stanie wycisnąć z siebie ani słowa niezależnie od tego, ile umiałam. Na koniec, już jako ciekawostka odpowiadanie z paprotką w ręce, c której sączyła się na mnie brudna woda, bo nauczycielka nie lubiła jak gestykulowałam. Albo z tego samego powodu odpowiadanie z rękami trzymanymi za plecami przez kolegę (tak, ta nauczycielka chyba nadal pracuje w jednym z najlepszych liceów Poznania).
To jest ułamek szkolnych doświadczeń sprzed 15-20 lat i można by pewnie powiedzieć, że teraz tak nie jest, że wszystko się zmieniło, ale to nieprawda. Znam szkołę podstawową, w której w srugiej klasie robi się rankingi najlepszych uczniów, podczas gdy ci mniej zdolni, lecz ciężko pracujący skazani są na ciągłe bolesne miejsce na szarym końcu. Znam inne, w których mimo zakazu robi się sprawdziany i ocenia dzieci już od pierwszej klasy. W niektórych z nich zamiast ocen liczbowych są litery, ale to nic nie zmienia, bo cierpienie dostającego jedynkę sześcio, czy siedmiolatka nie różni się niczym od tego, które odczuwa dostając F. Znam prestiżowe gimnazjum, w którym uczeń,który nie odpowiedział na drugie pytanie słyszy „dwa zero dla mnie” wypowiedziane ze złośliwą satysfakcją.
Znam też inne szkoły i liczne przykłady stawiania przez nauczyciela jasnej granicy między „ja” a „oni” używania biurka jak muru oddzielającego dwie wrogie armie, które mają zupełnie różne cele. Jedna chce przeżyć i uzyskać przy tym w miarę niezłe oceny, druga ma za zadanie wykryć, czego ta pierwsza nie umie i jej to udowodnić. A najgorsze jest, że jest to działanie totalnie bezsensowne.
Wizja codziennego odpytywania nie przydała mi się w życiu absolutnie do niczego. Nigdy nie nauczyłam się codziennej nauki. Po prostu ta forma pracy nie leży w mojej naturze i jakoś mi to w życiu szczególnie nie przeszkadza. Nie miało to zresztą znaczenia, bo moja odpowiedź była żadna niezależnie od poziomu wiedzy. Nigdy później też nie miałam do czynienia z sytuacją, w której ktoś wymagałby ode mnie bez uprzedzenia prezentowania wiedzy przed publicznością próbując mi zarazem udowodnić, że tej wiedzy nie mam. Już studentów traktuje się lepiej – oni wiedzą, kiedy maja egzaminy, a te odbywają się zazwyczaj przy nie więcej, niż 2 świadkach. W dodatku niezdany egzamin na studiach oznacza po prostu poprawkę, a nie zdanie się na humor nauczyciela, który pozwoli na poprawę, albo nie pozwoli.
Nie pomaga to także w nauczeniu się występów publicznych, podczas których z reguły mówi się o czumś, na czym się zna, a słuchacze wiedzą o tym mniej. Nawet, jeżeli usłyszy się pytanie na które nie zana się odpowiedzi, to przyznanie się do niewiedzy, zaproponowanie udzielenie odpowiedzi w innym terminie, w innej formie nie jest powodem do wstydu, ani dowodem na niekompetencję.

Między innymi dlatego uważam, że szkoła musi się zmienić i to dogłębnie. Żadne reformy tworzące gimnazja, czy je likwidujące w niczym tu nie pomogą. Szkoła musi zmienić się tak, żeby uczeń i nauczyciel znaleźli się w jednej drużynie, by obu stronom zależało na dokładnie tym samym, czyli na nauce. Żeby rolą nauczyciela nie było zapełnianie dziennika i kontrolowanie, ale pomoc w rozwijaniu zdolności i jeszcze większa pomoc w opanowaniu tego, co przychodzi dzieciakom z trudem. Głęboko wierzę, że jest to możliwe bo są państwa, gdzie to jest normą, są szkoły gdzie jest to cenione i są nauczyciele, którzy nawet w dzisiejszym systemie potrafią być przede wszystkim ludźmi. Jednak sądzę, że bez ogromnej, systemowej zmiany to będą wciąż wyjątki, które robią to pomimo przeciwności. Nie możemy liczyć na heroizm nauczycieli i dyrektorów, bo dobry nauczyciel wcale nie musi być bohaterem i buntownikiem, który będzie szedł pod prąd mimo wszystko. Szkoła powinna wspierać dobrze opłacanych i szanowanych nauczycieli, którzy po prostu, jak pisze Jesper Juul dobrze czują się na swoim miejscu. Wtedy oni może znajdą w sobie siłę do tego, by robić to, co wpisane jest w etos nauczyciela, zamiast budzenia w uczniach nieopanowanego, paraliżującego lęku.

środa, 2 września 2015

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Przeczytałam ostatnio książkę „Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej” (ogromnie polecam!) i mam całą masę przemyśleń, zwłaszcza, jeżeli zestawić je z opowieściami rodziców, którzy czasami trafiają do mojego gabinetu, a właściwie rodziców i ich dzieci – jednych i drugich niezbyt szczęśliwych. To o czym piszę dzisiaj jest mocno na marginesie samej książki i nie do końca będzie o wyborze. Do tego tematu pewnie prędzej czy później z resztą wrócę.
To, co przeczytałam, pomogło mi przypomnieć sobie o kilku starych, znanych miłośnikom psychologii społecznej teoriach i nazwać zjawiska, które coraz częściej nas otaczają. Pierwszym z nich, (na którym chyba przyjdzie mi się dziś skupić, bo więcej nie zmieszczę na raz) jest nieszczęście ambitnych rodziców. Istnieje grupa rodziców (najczęściej zdolnych lub bardzo zdolnych dzieci), którzy są bardzo nieszczęśliwi, gdyż ich dzieci nie są wystarczająco dobre. Problem jednak nie tkwi ani w dzieciach, ani w uzyskiwanych przez nie wynikach, tylko w habituacji, czyli normalnymi słowami – przyzwyczajeniu.
Aby wytłumaczyć, o co mi chodzi zacznę od przykładu. Załóżmy, ze w naszym osiedlowym sklepiku pojawiły się wyjątkowo ładne jabłka za przystępną cenę. Pierwszego dnia, gdy to dostrzegamy kupujemy sobie jedno i jesteśmy ogromnie zadowoleni. Drugiego dnia spodziewamy się, że znów uda nam się kupić to jabłko i znów jesteśmy zadowoleni, ale już trochę mniej, no bo przecież się tego spodziewaliśmy. Po tygodniu to samo jabłko w tej samej cenie nie wywoła już u nas żadnych emocji. Po prostu przywykliśmy do ich obecności. Aby odczuwać taką samą przyjemność, jak kiedyś musielibyśmy trafić na jabłko jeszcze piękniejsze, większe, bardziej czerwone, ale i ono po dość krótkim czasie stanie się dla nas normą.
Dokładnie tak samo czuje się wielu rodziców dzieci – właśnie tych, które odnoszą sukcesy. W momencie, gdy dziecko przynosi pierwsze piątki rodzic jest szczęśliwy, jednak szybko stają się one normą, a podobnej satysfakcji dostarczają szóstki. Jeżeli rodzic wywiera wystarczająco duży nacisk na dziecko może ono przynosić coraz więcej najwyższych ocen. Problem w tym, że to może nadal niektórych rodziców nie usatysfakcjonować. Zaczynają się lekcje pianina, sport i czasem coś jeszcze. I wtedy następuje krach.
No bo co się stanie, jeżeli w naszym osiedlowym sklepie nagle zabraknie ślicznych jabłuszek? Wychodzimy niezadowoleni mimo, że te drugie w kolejności jabłka też są całkiem smaczne. One nie po prostu nie są dość smaczne, bo przywykliśmy do czegoś lepszego. Ich obecność nie wzbudza już emocji, inaczej, gdy ich zabraknie.
Tak samo niezadowoleni i nieszczęśliwi są rodzice gdy dziecku powinie się noga, albo wtedy, gdy po prostu nie daje już rady i wyniki spadają. To, że dziecko jest świetne, czy bardzo dobre już nie wystarcza, to za mało. Same piątki stają się porażką, a piąte miejsce na zawodach to koszmar, który śni się po nocach, mimo, że rodzice większości dzieci uznaliby to za spore osiągnięcie.
I tu wracamy do tytułu. Dlaczego średniaki i ich rodzice mają najlepiej? Jeszcze raz posłużmy się przykładem warzywniczym. Jeżeli na co dzień kupujemy dobre jabłka, ale raz pojawią się te najlepsze, to jesteśmy zadowoleni. Jeżeli jednak następnego dnia znów ich nie będzie, przez kolejne dni również, to szybko o nich zapomnimy i kiedy nagle znów zjawią się na jeden dzień znów sprawią nam radość. Ich nieobecność nie będzie już jednak wielkim rozczarowaniem. Po prostu wiemy, że one bywają i tyle. Tak samo może czuć się rodzic ucznia czwórkowego, któremu czasem wpadnie piątka – jest powód do radości, ale nie ma nacisku na to, żeby tak już było stale. Nie ma też powodu do zmartwień, gdy tych najwyższych ocen nie ma.
Niektórzy czytelnicy pewnie się obruszą, że pisze o dziecięcych ocenach w kontekście rodziców. Jasne, lepiej byłoby, gdyby ocen w ogóle nie było, albo gdyby nie były one dla rodziców istotne, bo są całkowicie niewymierne. Byłoby lepiej. Ale wielu rodziców jest bardzo przywiązanych do tych cyfr. Są one ważne także dla wielu dzieci. Skoro już tak jest, to może jeżeli uświadomimy sobie, jak działamy to łatwiej będzie nam wprowadzić zmiany w naszym funkcjonowaniu i ułatwić życie sobie, a przede wszystkim własnym dzieciom.
Jeżeli komuś w całym tym poście zabrakło dzieci, to zapewniam, że tą drugą – słabsza stroną zajmę się w którejś z następnych notek.

Rodzice przyszłości

Pisałam ostatnio o akcji bezpieczni rodzice. Tym razem przyjrzałam się innej obecnej ostatnio w mediach kampanii Fundacji Rodzic Przyszłości po hasłem „Kiedyś Twoje dziecko rozwinie skrzydła. Od ciebie zależy, czy będzie latać!”. Pisze o niej, ponieważ jest niejako odwrotnością tego, co krytykowałam wcześniej.
Tutaj co prawda nie jestem zachwycona spotem – uważam, że mama w przykładnie pozytywnym mogłaby zachować się inaczej, w sposób zdecydowanie bardziej wspierający budowanie realistycznej samooceny. Mówienie dziecku, że jest zdolne naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, podobnie jak wyręczanie go w zapinaniu sweterka, gdy najwyraźniej zależy mu na zrobieniu tego samodzielnie. Wiem, że się czepiam, ale kampania jest przez to tylko dobra, a mogłaby być naprawdę świetna.
Świetne jest co innego. Jeżeli rodzic zdecyduje się wejść na stronę internetową fundacji otrzymać może wszystko, czego potrzebuje. Może wypełnić test – dowiedzieć się, na ile orientuje się w danej dziedzinie, ale równocześnie do każdego z pytań testu dołączone są komentarze ekspertów wyjaśniające jakie konsekwencje niosą z sobą poszczególne zachowania. Znajdzie tam też poradnik, bazę wiedzy (częściowo płatną), a nawet może zapisać się na coaching online.
Mamy tu kampanię społeczną, która bez straszenia, a przynajmniej bez wywoływania silnych negatywnych emocji zachęca do przemyślenia swoich zachowań, ukazuje problem sugerując, że rozwiązanie jest w zasięgu ręki. Co ważniejsze ono rzeczywiście tam jest, bo po wpisaniu adresu w wyszukiwarkę dostaje się masę materiałów, które mogą pomóc zmienić podejście i nauczyć się innych zachowań. Wadą strony jest trudność w nawigacji, gdyż łatwiej dotrzeć do materiałów płatnych, ale przy odrobinie samozaparcia (trzeba kliknąć O nas/jak działamy) otrzymać można naprawdę pokaźną ilość darmowej, ale bardzo wartościowej wiedzy.
Cóż wygląda na to, że lepiej wychodzi się na poszukiwaniu przyszłości, niż bezpieczeństwa.

piątek, 28 sierpnia 2015

Sklepiki szkolne, czyli tak dobrze, że aż źle

Jak zapewne każdy z Was już zdążył się zorientować, ustawodawca postanowił zadbać o zdrowie i wagę dzieci zmieniając asortyment szkolnych sklepików. W pierwszej chwili wpadłam w zachwyt, że świetnie, że nie będzie batonów i czipsów, że będzie normalne, prawdziwe jedzenie. Nadal uważam, że to świetnie. Byłoby świetnie, gdyby to było normalne jedzenie, ale nie jest.
Moje dzieci przyzwyczajone są do owsianki, kaszy jaglanej, czy mleka miksowanego z tego, co akurat jest w domu, ale to nie jest normą i jeszcze długo taką normą nie będzie. Jeżeli ktoś sądzi, że dzieci dotąd żywiące się czipsami i colą nagle przerzucą się na mleko migdałowe i chleb żytni pełnoziarnisty na zakwasie z chudą szynką i pomidorem (oczywiście bez majonezu!), to mogą się mocno zawieść. Na tej reformie niestety zyskają głównie okoliczne sieciówki, które, często znajdując się kilkadziesiąt metrów od szkoły spokojnie będą oferowały wszystko to, co dzieciaki chcą jeść, co dotąd jadły i co jeść nadal będą, bo przepaść między fastfoodem, a zdrową żywnością jest zwyczajnie zbyt duża, a restrykcje tak drastyczne, że nie dziwiłabym się, gdyby nawet nauczyciele nauczyli się pamiętać o zakupie czegoś w drodze do pracy.
Tą zmianę można było wprowadzać stopniowo – z roku na rok ograniczając zawartość cukru i soli, wyprowadzając „najgorsze” produkty i na ich miejsce wprowadzając te zdrowsze. Zdecydowano się jednak na skok na głęboką wodę. Skok, który niestety, a jest to szkoda ogromna, może skończyć się utonięciem. Przykładem jest zespół szkół znajdujący się niedaleko mnie. W tej dużej, bo liczącej kilkuset uczniów szkole już sklepiku szkolnego nie ma. Sklepik, który znajdował się tam od ponad dwudziestu lat (wiem, bo sama do niego chodziłam na przerwach) został po prostu zamknięty, bo właściciel nie miał złudzeń, że w sportowej szkole znajdą się chętni na napój orkiszowy. Zwłaszcza, że w okolicy jest kilka sklepów, które nie będą w żaden sposób ograniczane. Dzieciaki po prostu będą przebiegać przez ruchliwe skrzyżowanie na przerwach, żeby nabyć upragnionego batona, czy inne czipsy.
Do tego dochodzi kolejna kwestia, czyli szkolne obiady, czy ogólnie żywienie w takich placówkach, jak internaty szkolne. Tam też z dnia na dzień dostarczyciele posiłków (szkoły przecież nie mają już raczej własnych stołówek) będą musieli przerzucić się z rozgotowanego pszennego makaronu na zdrową, pełnoziarnistą bezcukrową i bezsolną żywność, która jest zwyczajnie droga. W internacie, w którym na śniadanie był tani krem czekoladowy, dżem i słodkie płatki będzie musiało być coś innego. Pytanie brzmi co? Co dostarczy katering za 20 złotych za trzy posiłki dla dojrzewających sportowców? Jak w takiej cenie (na droższe posiłki tych dzieciaków często po prostu nie stać) zmieścić te wszystkie zdrowe rzeczy, kiedy wprowadzając przepisy nikt nie pomyślał o tym, by je dofinansować, wyrównać jakoś różnicę w cenie między żywnością zdrową a najtańszą? Obawiam się, że skończy się na pieczywie „ciemnym”, bo farbowanym karmelem i innymi podróbkami zdrowej żywności.
Straszna szkoda, bo pomysł na zmianę nawyków żywieniowych młodego pokolenia jest świetny. Tyle tylko, że nikt nie lubi, kiedy ktoś odgórnie coś mu zabiera dając w zamian coś, co po prostu mu nie smakuje, a w dodatku jest o wiele droższe. Głęboko wierzę, że można było znaleźć w tej kwestii jakiś złoty środek, i, że szkoły go znajdą, żeby faktycznie, a nie tylko na papierze poprawić sposób odżywiania przyszłości narodu.
Istnieje jeszcze jedna, pewnie najbardziej drażliwa kwestia, bo nie dotycząca samych dzieci i ich żywienia. Po wprowadzeniu tak drastycznych, niemal zerojedynkowych zmian w przepisach wiele sklepików, tak jak ten wcześniej wspomniany po prostu przestanie istnieć. Jest to w skali kraju kwestia tysięcy drobnych przedsiębiorców, którzy stracą pracę. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że zyskają na tym sklepy sieciowe i restauracje fast food, a stracą ostatecznie wszyscy inni.

Niegrzecznie dzieci

Coraz więcej rodziców jest świadomych swego wpływu na zachowanie dzieci. Coraz więcej jest skłonnych brać za te zachowania współodpowiedzialność i zamiast nazywać dzieci niegrzecznymi i karać je, czy nawet wyciągać konsekwencje starają się rozmawiać i pomagać im zaspokajać potrzeby. Oni z dziećmi są, poświęcają im czas i uwagę, starają się pozwalać na samodzielność. Strasznie lubię z takimi ludźmi pracować, ale i oni często mają kłopoty z poradzeniem sobie z frustracją, bo pomimo starań dzieci nadal robią rzeczy, których naprawdę woleliby uniknąć, albo po prostu ich zachowanie ulega dezorganizacji – do płaczu, krzyku, nawet bicia. Wielu wspaniałych rodziców staje w tym momencie przed lustrem i pyta samych siebie, co zrobiłem źle? Gdzie popełniłem błąd wychowawczy?
Kwestia jest taka, że w większości przypadków nigdzie. Pierwszym i podstawowym powodem takich zachowań jest to, że dziecko jest dzieckiem. Ma swój temperament i jest na takim, a nie innym etapie rozwoju. Przeżywa swoje kryzysy, ma swoje stresy i problemy a jeszcze wiele lat zajmie mu nauczenie się reagowania na nie w sposób konstruktywny. Tak po prostu jest i im szybciej to do nas dotrze, im szybciej zaakceptujemy naszą bezradność tym lepiej dla nas.
Nie wszystko pozostaje jednak poza naszym wpływem. Możemy pomóc dzieciom na kilka bardzo prostych sposobów, dzięki którym o wiele łatwiej będzie nam utrzymywać dobrą relację. Są to rzeczy, które rzadko są postrzegane jako coś, co może wpływać negatywnie na zachowanie, ale wpływa i wpływać nie przestanie.
Po pierwsze: sen. Dzieci potrzebują dużo snu i jego ilość powinny sobie same regulować. Oznacza to, że na długość snu nie powinna wpływać telewizja, tablet, czy telefon komórkowy. Jeżeli dziecko nie ma dostępu do multimediów wieczorem, to nie będą one na nim wymuszały dłuższego funkcjonowania, a także nie zaburzą im snu (osoby zasypiające przed telewizorem, albo trzymające telefon pod poduszką śpią płycej i są rano mniej wypoczęte).
Kolejna rzecz, to multimedia same w sobie. Często dziecko marudzi, a rodzic potrzebuje chwili spokoju, więc puszcza maluchowi bajkę, daje tablet, czy komórkę i zapewnia sobie chwilę spokoju. Problem w tym, że jest to spokój iluzoryczny, gdyż niemal zawsze prowadzi do tego, że dziecko jest przemęczone, przestymulowane, a właściwe stymulowane nierównomiernie, bo tylko przy pomocy bodźców wzrokowych i słuchowych. Staje się nerwowe, nie radzi sobie z własnymi emocjami, a jeżeli te urządzenia są używane przez dłuższy czas, po prostu popada w uzależnienie i każda próba ograniczenia mediów kończy się awanturą.
Następna przyczyną opisanych wcześniej zachowań jest cukier w diecie. Wahania glukozy we krwi, jej nagłe spadki i wzrosty powodują, że emocje dziecka mają równie duże wahania, a w efekcie i jemu i rodzicowi jest zwyczajnie ciężko.
Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć jest przebywanie na świeżym powietrzu, zwłaszcza w otoczeniu zieleni. Właśnie bieganie, skakanie, zwykły spacer może nawet w znacznym stopniu zrównoważyć to, o czym pisałam wcześniej. Dzieci zamknięte w czterech ścianach bardzo szybko zaczynają się męczyć. Nic nie jest w stanie zapewnić im tak zrównoważonych bodźców wzrokowych, słuchowych, dotykowych, kinestetycznych jak zabawa na świeżym powietrzu. Nic ich tak nie odpręża, nie pozwala wypocząć, a zarazem nie prowadzi do zdrowego zmęczenia pozwalającego zasnąć i wyspać się. Obcowanie z naturą jest źródłem wyzwań, dzięki którym dzieci mogą poznawać same siebie. Tam też mogą czuć się wolne, odreagowywać stres, a nawet poprawiać koncentrację i leczyć to, co określane jest jako ADHD.
Jeżeli zatem rodzic czuje, że nie daje sobie rady, że nie rozumie swego dziecka, że nie może się z nim dogadać, to w pierwszej kolejności powinien wyjść z dzieckiem na długi spacer zostawiając w domu komórkę i tablet, zjeść zdrowy, bezcukrowy posiłek, pójść wcześnie spać nie korzystając wcześniej z komputera, tabletu, czy komórki. Jeżeli zrobią to razem, to już po kilku dniach takiej terapii prawdopodobnie wiele się zmieni – dziecko będzie spokojniejsze, będzie rzadziej płakać, czy wybuchać, a rodzic nagle znajdzie w sobie entuzjazm i siłę do tego, żeby nawet w trudnych chwilach być obok bez silnej frustracji i załamywania rąk. Jeżeli to wszystko nie pomoże, być może czas poszukać pomocy.
Przed nami ostatni weekend wakacji. To świetny moment na podjęcie takiej próby i sprawdzenie, czy i jak zmieni to nastrój i relacje w rodzinie.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Bezpieczni rodzice

Od kilku, może nawet kilkunastu lat w mediach oglądać możemy kampanie społeczne mające na celu poprawę jakości rodzicielstwa Polaków. Dobrze, że są, niewątpliwie są bowiem potrzebne, skoro nadal większość mieszkańców naszego kraju uważa, że kary cielesne są nie tylko dopuszczalne, ale nawet niezbędne w niektórych sytuacjach. Problem w tym, że są one skrajnie nieskuteczne, bo poglądy Polaków zmieniają się skrajnie wolno. Na niepowodzenie skazana jest moim zdaniem też kampania „Strefa bezpiecznego rodzica”.
I to mimo tego, że jest ona świetnie przygotowana graficznie i medialnie – filmy zrealizowane z udziałem znanych aktorów, dobrze nakręcone przykuwają uwagę, podobnie jak plakaty. Problem w tym, że po pierwsze filmiki informują o tym, o czym niemal już każdy słyszał – bicie jest złe. Specjalnie napisałam każdy słyszał, a nie każdy wie, bo ogromne rzesze ludzi się z tym nie zgadzają. Kolejnym zarzutem wobec filmów jest to, co pokazują. Możemy na nich zobaczyć agresję rodzica wobec dziecka. Sceny wyglądają naprawdę okrutnie, a rodzice wyglądają przerażająco. Jest to zapewne przemyślane i tak właśnie miało być. Problem w tym, ze to raczej nie zmieni niczyjej postawy.
Dlaczego? Ponieważ rodzice nie będą identyfikować się z tymi potworami. „Przecież ja nie stwarzam zagrożenia dla swego dziecka”, „U mnie to tak nie wygląda”, przecież ja nie biję dziecka po głowie, nie biję go pasem itp... A jeżeli rodzic rzeczywiście to robi? W większości przypadków podsumuje to jednym słowem „pieprzenie”.
Co z rodzicami, którzy rzeczywiście się przestraszą, postanowią zmienić swoje podejście do tematu, albo, co bardziej prawdopodobne biją, bo inaczej nie potrafią – chcieliby postępować inaczej, ale „puszczają im nerwy” i cierpią z powodów wyrzutów sumienia? Ono mogą wejść na stronę i wypełnić test.
Ten ostatni wypełniłam z ciekawości, żeby dowiedzieć się, jakim jestem rodzicem zdaniem autorów kampanii i mocno się zdziwiłam. Każde z pytań jest opisem sytuacji, a uczestnik ma do wyboru 3 lepsze lub gorsze sposoby na rozwiązanie problemu. Jedne z nich są bardziej empatyczne, inne bardziej manipulacyjne. Żadne z nich nie zawiera zachowań agresywnych. Na koniec testu otrzymuje się certyfikat bezpiecznego rodzica. Można przy tym ściągnąć pakiet umożliwiający zmianę zdjęcia na Facebooku i promowanie w ten sposób akcji.
Niezależnie zatem od tego, jakie zachowanie w rzeczywistości preferuje rodzic zawsze okazuje się, że jest rodzicem bezpiecznym. Ja rozumiem po co to jest. Ludzie lubią robić sobie testy, chętnie klikną „zrób test”, a wtedy autorzy przemycą im przykłady „właściwych” zachowań, z których rodzice będą mogli później skorzystać. Niestety, zupełnie nie wierzę w powodzenie tego pomysłu z dwóch powodów. Po pierwsze język, jakiego użyto w teście jest moim zdaniem fatalny. Po pierwsze nazywanie dziecka „małym tyranem” stawia je na przegranej pozycji, ale to jednorazowe, pewnie się czepiam. Prawdziwym problemem jest używanie sformułowań takich jak „renegocjujesz zasady i normy domowe”, „wydłużasz czas waszych wspólnych aktywności” albo „zmieniasz sposób komunikatu na mniej nakazowy”. Przecież tego nikt nie zrozumie! Jak można dotrzeć do ludzi, a co więcej, zmieniać ich postawy mówiąc do nich niezrozumiałymi frazesami i ogólnikami. Przecież przez ten język ciężko się przebić, a jak to się już uda, to nadal nie wiadomo jak właściwie należy się zachować. Renegocjacja jakichkolwiek umów to proces niezwykle złożony i większość z nas tego nie potrafi robić nawet w pracy, a co dopiero w kontaktach z kilkulatkiem.
Efekt jest taki, że przez test brnie się szybko, wybierając najbardziej zrozumiałą odpowiedź, zapominając, o czym traktowało poprzednie pytanie i jakie były możliwe odpowiedzi. To nic dać nie może. Zmiana postaw, które kształtowały się przez pierwsze kilkanaście lat życia człowieka to proces naprawdę skomplikowany. Konieczna jest wiedza i umiejętność jej zastosowania. Potrzebna jest nauka i wsparcie. Absolutnie żadnej z tych rzeczy nie otrzymuje osoba odwiedzająca ta stronę. Zamiast tego dostaje pakiet materiałów na FB. Zamiast się uczyć, otrzymać pomoc, ma promować akcję i chwalić się, ze jest bezpiecznym rodzicem, niezależnie od tego, czy rzeczywiście nim jest.
Nie chodzi mi krytykę twórców kampanii. Rozumiem ich zamysł, rozumiem dobre chęci. Jest mi tylko żal zmarnowanej szansy, źle spożytkowanych zasobów. Problem, który oni ukazują rzeczywiście istnieje i jest niezwykle poważny. Szkoda tylko, że tak świetnie zrobiona akcja nie ma szans dokonać żadnych zmian, bo szuka prostych rozwiązań dla ekstremalnie złożonych problemów.

środa, 26 sierpnia 2015

Kto nam zmieni szkołę?

Jednym z miejsc, z którymi współpracuję jest szkoła rodzenia. Bardzo lubię spotkania z przyszłymi rodzicami – rodzicami świadomymi, pełnymi nadziei z jednej strony, ale też z niepokojem patrzącymi na przyszłość swoich dzieci. W jednej z grup wywiązała się kiedyś dyskusja na temat szkoły. Jedna z mam pytała, czy sądzę, że zanim jej dziecko, jeszcze wtedy nienarodzone pójdzie do szkoły ona się zmieni na lepsze. Odpowiedziałam, że nie sądzę, by zrobiła to sama z siebie. Od tamtego spotkania minął rok, a ja nadal jestem głęboko przekonana, że to, co wtedy poradziłam stropionym mamą było właściwe.
Nikt za Was szkoły nie zmieni. Jeżeli jesteście rodzicami małych dzieci, to macie jeszcze czas, by o inną szkołę dla Waszych dzieci zawalczyć, stworzyć ją na nowo.
I głęboko wierzę, że można to zrobić oddolnie, bez wywierania presji na ustawodawcę, a także bez wielkich pieniędzy. O przykład nietrudno. Jeżeli w danej klasie jest jedno dziecko, którego rodzic sprzeciwia się zadaniom domowy w pierwszej klasie, mama słusznie obawia się tego, że spotka się z krytyką swego pomysłu i nauczyciel nie podejmie z nią dyskusji. Jeżeli jednak rodzice o podobnych poglądach z okolicy skrzykną się i poślą dzieci do jednej klasy, jeżeli będzie ich połowa, czy choćby jedna trzecia i jeżeli podejmą konstruktywną dyskusję z nauczycielem mają szansę namówić nauczycielkę na eksperyment z choćby zadaniami wyłącznie dla chętnych. Jeżeli sprzeciwią się ocenianiu dzieci przy pomocy chmurek i słoneczek, czy wręcz regularnych ocen (które wbrew zaleceniom bywają stosowane w klasach 1-3), istnieje duża szansa, że nauczyciel także się na to zgodzi.
Co więcej, mało kto o tym wie, ale rodzice mają naprawdę spory wpływ na funkcjonowanie szkoły, także państwowej. Poprawka, oni mogą mieć na to wpływ – od wyboru nauczyciela uczącego daną klasę, po współdecydowanie o części godzin dydaktycznych. Muszą jednak znać swoje prawa i je egzekwować. Tylko niestety nie mogą czekać aż coś się zmieni. Bez oddolnej inicjatywy, bez pokazania wszystkim wokoło, że można inaczej (wielu nauczycieli pracuje tak, jak pracuje nie dlatego, że chce, ale dlatego, że zna swoje metody i boi się, że zmiana przyniosłaby gorsze efekty) nie da się naszej szkoły zmienić. Rodzice muszą wziąć zmiany w swoje ręce, wziąć odpowiedzialność i uwierzyć w to, że można, że da się działać inaczej, niż dotąd. Jeżeli każdemu kolejnemu rocznikowi ma być w szkole lepiej, to musimy porzucić nasz sport narodowy, czyli narzekanie, że jest źle i zabrać się do pracy. Nie warto przy tym traktować nauczycieli jak wrogów, lecz jak partnerów, którzy nie tylko mogą tą zmianę współtworzyć, ale nawet na niej skorzystać. Nie z każdym się da, ale warto próbować z tym konkretnym człowiekiem, z którym ma się wspólny cel, jakim jest wychowanie i wyedukowanie własnego dziecka.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Ale do gimnazjum to już ich poślesz, prawda?

Edukacja domowa nie jest w naszym kraju czymś rozpowszechnionym. W przeciwieństwie do takich państw jak USA, Kanada, Australia, czy nawet Wielka Brytania dotyczy zaledwie setnych części procenta dzieci. Co więcej legalność nieposyłania dzieci do szkoły bywa faktem, który szokuje osoby postronne. Tym, co chyba dziwi najbardziej jest odpowiedzialność.
Zadziwiające bywa to, że ktokolwiek bierze całkowitą odpowiedzialność za wykształcenie swych dzieci, że czuje się na siłach nauczać przyrody, matematyki, czy angielskiego. To jednak większość osób jest jeszcze w stanie przełknąć. Gorzej jest z przyjęciem odpowiedzi na inne pytania. Zanim napiszę o co dokładnie mi chodzi zaznaczę jedną rzecz. Dotyczy to naszej rodziny, a nie wszystkich homeschoolersów. Każda edukująca domowo rodzina jest inna. Każdy rodzic kieruje się innymi przesłankami, każdy organizuje czas w domu inaczej. I to jest ok. To, o czym pisze dotyczy mnie. Nie jest to bardziej, albo mniej właściwe od tego, co dzieje się w innych domach, czy dzieci chodzą tam do szkoły, czy nie.
Jedno z pierwszych zadawanych pytań to zawarte w tytule: „Ale do gimnazjum to ich już poślesz?”. No więc odpowiedź brzmi: Nie. Nikogo nigdzie nie będę posyłać, podobnie, jak nikogo nie trzymam pod kluczem w domu. Jeżeli któreś z moich dzieci powie pewnego dnia „Idę do szkoły”, to pójdzie. Jeżeli mu się tam nie spodoba, to wróci. Nie zamierzam natomiast naciskać na wynik sprawdzianu szóstoklasisty, egzaminu gimnazjalnego, czy matury. To jest sprawa dzieci. Dzieci mają ustawowy obowiązek do tych egzaminów podejść i tego dopilnuję. Wyniki poznają, jeżeli będą je interesować. To wszystko.
Kolejnym jest: „Jak organizujesz naukę?”. No więc... nie organizuję. Dzieci uczą się wtedy, kiedy chcą, czego chcą i ile chcą. Jeżeli ktoś ma ochotę, to siedzi cały dzień nad książką, a jeżeli przez tydzień nikt nie ma na nic ochoty, to pomaga w kuchni, bawi się klockami lego, biega po domu, czy kłóci się z rodzeństwem. Żadnej z tech czynności nie uważamy za marnowanie czasu.
A co z kontaktem z rówieśnikami? Na co dzień mają kontakt z sobą nawzajem. Kontakt z rówieśnikami miewają. Wiedzą, że jeżeli zechcą mieć go regularnie będą zmuszeni chodzić na regularne zajęcia. Wracamy od czasu do czasu do tematu, jednak jak dotąd nie usłyszałam, ok mamo, to zapisz nas na... Jeżeli usłyszę to to zrobię. Jeżeli nie usłyszę, nie zrobię.
Wartością, która przyświeca nam jako homeschoolersom, a właściwie unschoolersom jest wolność i wiara w to, że dzieciaki mają prawo do decydowania o sobie. Mają też prawo do ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Nie oznacza to, że w naszym domu panuje demokracja. Nasze dzieci nie decydują o nas. Na tyle, na ile to jednak możliwe decydują o sobie. I wszystkim nam to odpowiada, mimo, że bywa trudno.

sobota, 22 sierpnia 2015

Sześciolatki w polskiej szkole w świetle badań

Wczoraj było mocno emocjonalnie, dziś spróbuję trochę mniej, chociaż muszę przyznać, że mi także przychodzi to z trudem. W ogóle najsmutniejsze moim zdaniem jest to, że kwestia sześciolatków owszem elektryzuje rzesze ludzi, ale dyskusji merytorycznej jest jak na lekarstwo. A szkoda, bo argumentów znaleźć można sporo (ja ze względów objętościowych skupiam się dziś na jednym).
Pan Profesor Vetulani na swoim blogu pyta, czy chcemy być enklawą Wschodu. Pierwsze, co przyszło mi namyśl, to stwierdzenie, że bardzo chętnie będę enklawą Wschodu jeżeli do tegoż należy cała Skandynawia. Pomijając fakt, że bardzo chętnie znalazłabym się w takim towarzystwie zwłaszcza pod względem dochodów i standardu życia, jak i jakości edukacji, są inne powody, dla których cały „blok wschodni” posyła dzieci w tym samym wieku do szkoły. I są to powody na wskroś racjonalne, wynikające z długotrwałych badań prowadzonych przez instytuty naukowe, również polskie, których celem było ustalenie optymalnego systemu kształcenia.
Choć dziś trudno to sobie wyobrazić, w latach siedemdziesiątych, zanim wprowadzono rozporządzenia dotyczące tego jak uczyć małe dzieci i kiedy powinny one zaczynać edukację, poproszono pedagogów o opinię, robiono badania i wykonano eksperymenty. Efektem tego było ustalenie, że najlepiej będzie uczyć czytania, pisania i liczenia sześciolatki. I tu zgadzamy się z tym, co twierdzi ministerstwo. Przynajmniej częściowo.
Tym, co jednak zadecydowało o pozostawieniu sześciolatków w przedszkolu był eksperyment wykonany w puławskiej szkole, gdzie porównano efekty edukacji w warunkach szkolnych dzieci sześcio i siedmioletnich. Okazało się, że efekty były zdecydowanie różne, a mianowicie sześciolatki znosiły warunki szkolne zdecydowanie gorzej, osiągały gorsze wyniki. Co ciekawe efekt ten kumulował się i dysproporcja między osiągnięciami tych dwóch grup dzieci w klasie drugiej zdecydowanie się pogłębiła na niekorzyść dzieci, które poszły do szkoły wcześniej.
Mamy zatem w miarę jasne i czytelne przesłanki do niedokonywania, a nawet cofania zmian. Chyba, że reformatorzy również wykonywali takie badania, i na ich podstawie zmieniają system edukacji. Szkoda, że się nimi nie chwalą, bo mogliby mnie przekonać i w sumie już od dawna czekam na jakąkolwiek merytoryczną argumentację drugiej strony.
Jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się nieco więcej na temat przytoczonych wyżej faktów może sięgnąć po świetną książkę p. Ewy Arciszewskiej „Czytające przedszkolaki. Mit, czy norma?”.

Jeżeli ktoś nie wie, do jakiego systemu się odnoszę, to napisze tylko, że my – pokolenie trzydziestoparolatków podlegaliśmy obowiązkowi przedszkolnemu od 6 roku życia. W obowiązkowej zerówce uczyliśmy się czytać, pisać i liczyć. Robiliśmy to pomiędzy czasem zabawy, a przedszkolnym obiadem. Nie pisaliśmy sprawdzianów, nie dostawaliśmy żadnych ocen, nawet opisowych, nie siedzieliśmy przy stolikach dłużej, niż kilkanaście minut. Potem szliśmy do ośmioklasowej szkoły. Mieliśmy na opanowanie tego samego (a właściwie mniejszego, bo świat poszedł do przodu) materiału o rok czasu więcej, niż dzieciaki idące do szkoły dziś. System ten oparty był na naukowych podstawach mających za podstawę jakość edukacji i dobro dziecka. Nie moment, w którym te dzieciaki pojawią się na rynku pracy i ratować będą podupadający system ubezpieczeń społecznych.

piątek, 21 sierpnia 2015

Prof Vetulani, a sprawa sześciolatków

Jestem zła. Ale zacznijmy od początku. Bardzo szanuję Pana Profesora Vetulaniego. Można wręcz powiedzieć, że jestem jego wielbicielką – czytam książki, zaglądam na bloga, chętnie słucham dostępnych w sieci wypowiedzi. Co więcej – często zgadzam się z jego poglądami, a nawet, jeżeli się nie zgadzam, to często ostatecznie zgadzać się zaczynam, bo po prostu przekonują mnie rzeczowe argumenty podane przystępnym językiem.
Dlatego jestem zła. Zła i smutna, że osoba tak szanowana i tak racjonalna wypowiada się takimi słowami i w taki sposób. W dodatku w moim mniemaniu celowo lub nie miesza dwa bardzo dla mnie odległe pojęcia – uczenia się i chodzenia do szkoły.
Pod jednym względem się zgadzam z twitterową wypowiedzią Pana Profesora. Sześciolatki są gotowe do nauki. Oczywiście, że są. Trzydniowy noworodek też jest gotów. Co więcej, nie tylko jest gotów, ale nawet się uczy i robi to w każdej minucie, kiedy nie śpi, a nawet jak śpi, przecież jego umysł zajmuje się porządkowaniem tego, czego się nauczył. Robi to nawet wtedy, gdy jest chory, bo nie uczą się przecież tylko bardzo głęboko upośledzone dzieci.
Pytanie jednak co do tego wszystkiego ma szkoła? Czy dzieci w przedszkolu uczą się mniej? Być może, chociaż kiedyś tak nie było. Kiedyś sześciolatki uczyły się pisać, czytać i liczyć i nikt ich przed tym nie chronił i robił słusznie. Uważam nawet, że świetnie byłoby, gdyby dzieci miały możliwość uczenia się o wiele wcześniej.
Problem tkwi gdzie indziej. Sześciolatki nie powinny być chronione przed uczeniem się (w tym celu musielibyśmy umieścić je w pustym pokoju, ewentualnie przed telewizorem albo tabletem). Powinny być chronione przed szkołą. Bo wbrew temu, co twierdzi ministerstwo – siedzą w szkołach po 45 minut, otrzymują oceny ze sprawdzianów, a kąciki zabaw mają po 2 metry kwadratowe. No i muszą – muszą robić to, co inni, muszą nadążać z materiałem i muszą siedzieć w ciszy często przez wiele godzin. I przed tym warto je chronić właśnie dlatego, że się w tym czasie nie uczą. One robią to, czego się od nich wymaga, poświęcają całą swą energię na przystosowanie się i na to, by siedzieć cicho i się nie odzywać.
W przedszkolu uczyłyby się tego samego, ale w lepszych warunkach. Dlatego pójdę na nadchodzące wybory i w planowanym referendum w pełni świadomie zaznaczę krzyżyk w miejscu, w którym będę mogła zagłosować przeciwko sześciolatkom w szkole. I nie zrobię tego dla siebie i dla swoich dzieci, bo te nie chodzą ani do przedszkola ani dla szkoły. Poświęcają bowiem cały swój czas na uczenie się. Uczenie się tego, co je interesuje, robiąc to w sposób, jaki sobie wybiorą – poprzez czytanie, wypełnianie ćwiczeń (jeśli mają taką ochotę), lub poprzez ganianie po mieszkaniu. Nie chronię ich przed nauką, bo nikogo przed nią chronić nie trzeba. Przed szkołą tak.
Wracając do meritum i wpisu Profesora na Twitterze. Przykre jest dla mnie jeszcze jedno – forma. Po prostu nie podoba mi się pisanie w ten sposób o dzieciach. Dzieci raczej nie bywają leniwe, głupie też raczej nie. Bywają za to ruchliwe (co w niczym w nauce przeszkadzać nie powinno, ale nauczycielom przeszkadza), bywają też emocjonalnie wrażliwe – źle wtedy znoszą ocenianie i porównywanie z innymi. To wszystko jest całkowicie normalne, ale nie pozwala im dobrze w szkole funkcjonować. Problem nie leży po stronie dzieci. To nie one są chore. Chory, jeżeli już sprowadzamy dyskusję do takiej retoryki, jest system, który premiuje bylejakość. Zostawmy w spokoju dzieci. Zmieńmy szkoły.