piątek, 11 września 2015

Kot w worku

Współczesne dzieci mają niełatwo, zwłaszcza w momencie, gdy w wieku 18 lat opuszczają bezpieczne mury szkoły i mają podjąć jedną z najważniejszych życiowych decyzji, decyzji, która w dużym stopniu ma ukształtować dalszą część ich życia. Do podjęcia jej nie mają jednak niemal żadnych podstaw. Chodzi o wybór zawodu. Świadomie nie napisałam tu o wyborze studiów, ponieważ uważam, że nie tylko nie każdy musi, ale nawet nie każdy potrzebuje studiować.
Na jakiej podstawie współczesny młody człowiek ma dokonać takiego wyboru? Przecież na temat tego, czym zajmują się osoby wykonujące poszczególne zawody czerpie wiedzę głównie z seriali, bo przecież ma bardzo niewielkie szanse na dowiedzenie się na czym polega praca w ogóle.
Zawód, który świetnie zna każde dziecko to nauczyciel, gdyż większą część swojego dzieciństwa i młodości spędza wyłącznie z nauczycielami. Spotyka też później osoby pracujące na kasie w supermarkecie, ochroniarzy. Widuje przez szybę prowadzących środki transportu miejskiego, czy wykonujących roboty drogowe i to właściwie wszystko.
Dla większości dzieci nawet zawód rodziców to nazwa, bo przecież rodzic to osoba, która do pracy wychodzi i z niej wraca. Gdy dziecko ją widzi zajmuje się odpoczynkiem i sprawami domowymi, które z jakiegoś nieokreślonego powodu na pracę uważane nie są. Większość dzieciaków właściwie nie ma szans zamienić w życiu słowa z cieślą, fizykiem doświadczalnym, krawcową, czy chemikiem produkującym lekarstwa. Nie mają oni i nie mają prawa mieć zielonego pojęcia czym zajmuje się w praktyce inżynier budownictwa, biotechnolog, inżynier materiałowy, czy technolog drewna. Sama w większości przypadków nie mam.
A przecież aby być w czymś świetnym, to trzeba kochać to, co się robi. Jasne, ze ważne są zdolności, ale przecież połowa sukcesu to są właściwe zdolności, to, żeby być właściwą osobą na właściwym miejscu. Przez to, że młodzież nie ma pojęcia co mogłaby robić, co potrafiłaby robić i co chciałaby robić, prawdopodobnie tracimy setki tysięcy świetnych specjalistów,. A zyskujemy w to miejsce sfrustrowanych wykonawców poleceń marzących o zakończeniu uciążliwego dnia pracy i w fantazji przezywających każdego dnia swoje życie inaczej.
Co więcej, nasz system edukacji jest w celach statystycznych (żeby lepiej wyglądać na tle innych krajów w liczbie osób ze średnim i wyższym wykształceniem) tak, że premiowane są tylko zdolności i umiejętności akademickie. Ważna jest matematyka, język polski, języki obce i wszystkie te abstrakcyjne umiejętności, które są niezbędne w pracy, ale często tylko na podstawowym poziomie. Osoby, które może wybrałyby zawód wymagający pracy rąk, dokładności, ale nie koniecznie wielkich przemyśleń (a tacy ludzie są przecież bardzo potrzebni) idą na socjologię, czy pedagogikę, bo tam łatwo i nie ma matematyki. I się męczą. Męczą się na studiach i męczą się później szukając pracy dla osoby z wyższym wykształceniem mimo braku umiejętności. I to nie dlatego, że zabrakło im talentu, ale dlatego, że mieli talent niewłaściwy.
Wydaje mi się, że rozwiązanie tego problemu istnieje nie jest jakoś bardzo trudne do zrealizowania. Wystarczyłoby, żeby szkoła poświęciła jeden dzień w tygodniu, albo choć jeden dzień w miesiącu na to, żeby miejsce nauczyciela zajął kto inny – ktoś, kto wykonuje zawód, z którym dzieciaki nie mają styczności. Mógłby przyjść do szkoły i z nimi porozmawiać. Mógłby zaprosić ich do swojego miejsca pracy i pokazać co tak naprawdę robi. Nawet zawód nauczyciela podczas takiej prezentacji mógłby okazać się zupełnie czymś innym, niż się wydaje. Moim zdaniem takie „marnowanie czasu przeznaczonego na naukę”, nawet kosztem zmieszczenia w programie szkolnym różniczek, czy dokładnego opisu cyklu rozwojowego motylicy wątrobowej (przyznam, że obie te rzeczy uważam za fascynujące, ale one są fascynujące dla mnie i jakoś szczególnie mi się ta wiedza w życiu nie przydała jak dotąd poza samą przyjemnością jej posiadania), pozwoliłoby dzieciakom być trochę bliżej rzeczywistości. Idąc dalej może przydałby się też czas na praktyki zawodowe, na wypróbowanie siebie samego w różnych rolach – od dziennikarza po cieślę? Sądzę, że dałoby to o wiele więcej nie tylko przyszłym pracownikom, ale też gospodarce w ogóle, niż produkcja rzesz papierowych magistrów czegoś tam, wiedzących tyle, że w wyuczonym zawodzie pracować na pewno nie będą, bo na studiach się okazało, że to zupełnie nie to, co myśleli (i piszę tu o niemal każdych studiach, bo i na prestiżowych kierunkach takich jak psychologia, czy medycyna nie brakuje takich osób).

2 komentarze:

  1. Świetny pomysł. Wiem, że w niektórych przedszkolach/szkołach zapraszani są przedstawiciele innych zawodów. Często to rodzice uruchamiają swoje znajomości, albo sami przychodzą na zajęcia i dają krótką prezentację. W grupie dzieciaków jest zwykle sporo rodziców, którzy mogą opowiedzieć o swoim zawodzie lub zaprosić kogoś. Jeszcze lepsza sprawa: wycieczka w miejsce pracy takiej osoby. Gabinet lekarski, serwis rowerowy, straż pożarna, biblioteka, sklepik, obserwatorium, kino... Wokół jest tyle osób wykonujących ciekawe zawody. Trzeba się tylko tam "zakręcić" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To są świetne inicjatywy, ale one właściwie kończą się na nauczaniu początkowym, a najbardziej potrzebne jest w to wieku gimnazjalnym i w liceum. Inaczej na strażaka, czy radiowca patrzy przedszkolak, a inaczej nastolatek, który zastanawia się nad wyborem zawodu. Tego trzeba przez całą edukację, a nie tylko wtedy, kiedy dzieci zgodnie z programem poznają nazwy zawodów.

      Usuń