sobota, 16 grudnia 2017

Narzędzia w wychowaniu bez nagród i kar

Bardzo często rodzice czują się zagubieni i pozbawieni narzędzi wychowawczych. Zdarza się to bardzo często wtedy, gdy rodzice, którzy sami wychowywali się w surowych domach pragną zgotować swoim dzieciom zupełnie odmienny los i świadomie postanawiają zrezygnować ze stosowania kar i nagród na rzecz „innej” strategii. Ta inność niekiedy przybiera cechy bezsilności i działania chaotycznego.
Paradoksalnie pod tą samą ścianą stają często rodzice, którzy podejmują inną decyzję – ci, którzy używają nagród i kar, lecz w pewnym momencie dziecko zaczyna wchodzić w okres dojrzewania (choć nie jest to konieczne, bo zdarza się i u dzieci młodszych) i nagrody i kary najpierw zaczynają się dewaluować, a później całkiem tracą moc oddziaływania i zmieniania zachowania dziecka.
Jedni i drudzy rodzice znajdują się wtedy w podobnym miejscu – czują, że aby cokolwiek zmienić musieliby sięgnąć po narzędzia, po które sięgać nie chcą (krzyki, bicie itp.), a z drugiej strony nie mogą już znieść sytuacji, w której tracą nie tylko kontrolę, ale jakikolwiek wpływ na to, co dzieje się z ich, często bardzo jeszcze młodym, potomstwem. W swoim mniemaniu nie są w posiadaniu skutecznych narzędzi. Tak naprawdę nie jest to jednak prawda – przynajmniej połowę z tych, które są nie tylko niezbędne, ale i wystarczające – mają w garści. Tyle tylko, że nie umieją ich użyć.
Pierwszym z narzędzi jest miłość, która sprawia, że się troszczymy i martwimy, że pomagamy, i podnosimy po kolejnych upadkach. Niektórym łatwo jest po nią sięgnąć innym trudniej, ale generalnie zdecydowana większość rodziców i chyba wszyscy, z którymi miałam w życiu do czynienia mieli jej dla swoich dzieci pod dostatkiem. Problem w tym, że często uczucie to bywa bardzo asymetryczne – skierowane na wszystkich wokoło – na dzieci, męża, często na własnych rodziców, ale nie na siebie. I właśnie w tym tkwi często problem. Trudno nakłonić do współpracy kogoś, kto wie, że kochamy go bezwarunkowo, jednocześnie samym sobą wysyłając sygnały, że my sami na takową miłość nie zasługujemy. Aby ludzie wokół nas traktowali nas dobrze, my sami powinniśmy siebie dobrze traktować. Tak dobrze, jak inne osoby, które kochamy.
Bardzo podobny problem jest z drugim narzędziem, jakim jest szacunek, tylko, że tutaj szalki wagi wychylają się w obie strony. Część rodziców głęboko szanuje swoje dzieci jako osoby, darzy szacunkiem także ich potrzeby i robi wszystko, by umożliwić dziecku zaspokojenie ich. Nie darzy jednak tym samym uczuciem samego siebie i nie dąży do zaspokojenia własnych potrzeb. Powstaje wtedy niebezpieczna sytuacja, gdy jedna osoba znajduje się w centrum, wierząc, że reszta świata istnieje, by ułatwiać mu życie. Tak wychowywane dziecko trudno skłonić do współpracy, bo ono nie ma pojęcia po co miałoby współpracować.
Inaczej wygląda, gdy dziecko nie jest szanowane. Bardzo ważne jest zwrócenie uwagi, że wiele bardzo kochanych dzieci wcale nie jest darzonych należnym szacunkiem. Są one upominane, publicznie sztorcowane, karane, zawstydzane dlatego, ze rodzice ich kochają i chcą, by wyrośli na „porządnych” ludzi. Takie dzieci także odmawiają współpracy z rodzicem. Nie chcą słuchać kogoś, kto nie okazuje mu szacunku, nie mają nawet ochoty zagłębiać się w to, czy są kochane, czy nie. Po prostu aby zachować szacunek wobec siebie samych muszą sprzeciwić się takiemu traktowaniu. Często doprowadza to rodziców do desperacji, szukają kolejnych metod, które z kolei sprawiają, ze opór dziecka rośnie.
Zanim zatem zatem ktokolwiek zacznie szukać cudownych metod, czy tricków wychowawczych powinien spojrzeć na swoje myśli i uczucia i odpowiedzieć sobie szczerze na kilka pytań.
Kogo kocham?
Czy wśród kochanych przeze mnie samego osób znajduję się ja sam? Czy jestem dla siebie wystarczająco ważny by zwracać uwagę na to, gdy ktoś przekracza moje granicę? Czy jestem dla siebie na tyle ważny, by je chronić?
Kogo szanuję?
Czy darzę szacunkiem swoje dziecko? Czy szanuję jego potrzeby? Czy mam w sobie zgodę na to, by ono samo traktowało swoje potrzeby poważnie? Czy szanuję siebie? Czy pozwalam sobie samemu traktować poważnie swoje potrzeby? Czy mam w sobie zgodę, by czasem stawiać na piedestale potrzeby własne, a czasem innych ludzi, także dzieci?
Po przeanalizowaniu tych pytań i szczerej na nie odpowiedzi najczęściej uchwycić można przyczynę dla której czujemy się przyparci do muru. Jeżeli w którymkolwiek przypadku szalki wagi wyraźnie wychylają się w którąż ze stron, to zanim zaczniecie czytać książki zawierające „metody wychowawcze” spróbujcie poszukać sposobu na wyrównanie tych szal. Nawet, jeżeli nie ma prostego sposobu na pokochanie siebie, można zacząć od prostej rzeczy – okazywania sobie od czasu do czasu tego uczucia – pozwalania sobie na chwile słabości, lenistwa, czy zwyczajnego odpoczynku. Jeżeli okazało się, ze brakuje szacunku do dziecka , można spróbować go lepiej poznać, spojrzeć jak na interesującego obcego – kogoś, kto po prostu jest, a nie kto ma się w każdej chwili stawać tym, kim chcielibyśmy go widzieć. Wtedy łatwiej będzie obdarzyć go większym szacunkiem. Zmieni się nasze zachowanie – to co myślimy i czujemy zmieni to, co i jak mówimy. Zmieni się zatem i nasza relacja z dzieckiem, a co za tym idzie jego zachowanie. Bez metod i technik rodem z laboratorium.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

O „fińskim modelu edukacji” po lekturze książki „Fińskie dzieci uczą się najlepiej”

O fińskiej edukacji pisze się ostatnio dużo. Są artykuły (głównie opiewające cudowne wyniki
egzaminów PISA), są infografiki, które próbują przedstawić fiński system nauczania w pigułce kładąc nacisk na jego wyjątkowość i nowatorstwo. Wydaje się, że bardzo wielu ludzi próbuje znaleźć tą cudowną metodę, która czyni tamtejsze dzieci wyjątkowymi, dzięki której „uczą się najlepiej”. W tym całym zalewie zachwytu fińskością trafiamy na książkę, która bardzo mocno ściąga nas na ziemię. A robi to dlatego, że pokazuje, że tu nie chodzi o żadne nowoczesne metody, systemy, żadną rewolucyjność. Właściwie po tej lekturze wydaje mi się, że całą magię tamtejszej edukacji można zamknąć w jednym słowie: SZACUNEK.
Pewnie w tym momencie wielu czytelników pomyśli „no tak, bo te nasze dzieci nie szanują dziś nauczycieli”, więc od razu uprzedzam to zupełnie nie o to chodzi. Dzieci są na samym końcu łańcucha pokarmowego i to, czy one kogoś szanują wynika z tego, co dzieje się o wiele wyżej. Zacznijmy więc od góry, a mianowicie od ministerstwa edukacji, które szanuje zawód nauczyciela. I okazuje to na wiele sposobów. Po pierwsze mocno ogranicza liczbę ludzi, którzy mogą nauczać i wychowywać młode pokolenie. Jest to zawód elitarny, którego uczyć mogą tylko najlepsze uniwersytety (a nie, jak u nas w kraju setki prywatnych szkół, gdzie otrzymanie dyplomu jest kwestią formalności i można go mieć nie widząc dziecka na oczy). Trzeba się zatem natrudzić, by na takie studia się dostać i je ukończyć. Gdy się to jednak zrobi i otrzyma pracę można liczyć na godną pensję. Nauczyciel nie zarabia tyle co lekarz, czy prawnik, ale różnica między ich zarobkami to nie jest absolutna przepaść. Nauczyciel nie musi zatem dorabiać (nie bardzo miałby gdzie, bo korepetycji nie ma). Zamiast tego może po prostu odpocząć na tyle, by następnego dnia przyjść do szkoły naprawdę będąc gotowym do pracy. A odpoczywać rzeczywiście ma kiedy, bo spędza w szkole (i rzeczywiście pilnuje się, by spędzał tyle, nie więcej) 24 godziny w tygodniu, z czego tylko 18 jest dydaktycznych.
Co jest wielkim zaskoczeniem, czasu w domu również zazwyczaj nie musi poświęcać pracy, bo nie realizuje żadnego wyszukanego programu. Większość tamtejszych nauczycieli pracuje z podręcznikami i ćwiczeniami, więc wszelkie inne działania są po prostu dodatkiem, nie codziennością i nie spędzają snu z powiek.
Szacunek wobec nauczyciela ma też dyrekcja, która stara się go wspierać, ale też pilnuje, by wychodził o właściwej porze. Szacunek ma też rodzic. Nauczyciel jest w Finlandii uważany za specjalistę od swojej pracy, a zatem rodzice nie ingerują zazwyczaj w sposób nauczania. Nauczyciel odnosi się do nich z szacunkiem, ale nie musi im nadskakiwać, a rodzice w zamian mu ufają, wiedząc, że w razie potrzeby zostaną o ważnych kwestiach poinformowani.
Klimat ten sprawia, że wzajemny szacunek panować może również między nauczycielem a uczniem. Z naciskiem na tego ostatniego, bo tam uczniowie mają rzeczywiście prawa, które są respektowane. Przy czym nie koniecznie wygląda to tak różowo, jak pokazują infografiki, bo przykładowo zadania domowe w Finlandii są. Zasada jest taka, że nie są to miliony odtwórczych ćwiczeń, ale krótkie zadanie, które dziecko może i powinno wykonać całkowicie samo w wolnym czasie, którego mu nie brakuje. Lekcji bowiem jest tam mało, a na każde 45 minut spędzonych w klasie przypada 15 minut przerwy obowiązkowo spędzanej na dworze (chyba, że temperatura spada do -15 stopni). W tym czasie nauczyciel rozmawia z kolegami w pokoju nauczycielskim i pije kawę.
Podstawową zasadą w odniesieniu do dzieci w szkole jest ich dobre samopoczucie. Dziecko ma być tam szczęśliwe i bezpieczne. Ma być możliwie mało zestresowane i wypoczęte. I wcale nie oznacza to braku sprawdzianów. Nie ma ogólnokrajowych testów, ale nauczyciele robią sprawdziany. I do złudzenia przypominają one sprawdziany, jakie pisano w polskich szkołach 20 lat temu. Nie są to testy wyboru, tylko pisemne odpowiedzi na pytania zaczynające się od „dlaczego?”. Podobieństw do systemu, który pamięta moje pokolenie jest zresztą więcej. Dzieci piszą w zeszytach, rzadko używa się elektroniki i nauka odbywa się na linii uczeń – nauczyciel, bez aktywnego udziału rodziców. W takiej szkole szacunek ucznia do nauczyciela jest czymś naturalnym. Nie trzeba go uczyć, czy wymuszać, dlaczego bowiem dzieci miałyby nie szanować ludzi, którzy chcą z nimi współpracować i dbają o ich dobrostan?
Czytając tą książkę najpierw odczuwałam coraz większe zdziwienie, a później frustrację, bo okazało się, że wszystkie polskie reformy ostatnich 25 lat właściwie szły zupełnie nie w tą stronę, w którą powinny. Okazało się, że szkoła jaką pamiętam była całkiem niezła i zamiast ją dzielić, scalać, wprowadzać dodatkowe egzaminy, wprowadzać nowoczesne metody, trzeba było pójść w zupełnie innym kierunku. Trzeba było znaleźć sposób, na wprowadzenie do szkół wzajemnego szacunku. Co prawda musiałby on iść tak, jak w Finlandii, z góry, ale to mogło by się wtedy udać, bo nauczyciel miał autorytet. Gdyby naszą starą szkołę doprawiono szczyptą szacunku, byłaby ona właściwie szkołą fińską. A tak stała się bardziej kolorowa, lepiej kontrolowana, ale moim zdaniem wcale nie lepsza.

Dlaczego w tym roku nie będzie klocków pod choinką?

Uwielbiam Lego. Przepadałam za nimi od kiedy pamiętam, czyli od 5 roku życia, kiedy to dostałam pierwszy (i jeden z dwóch) zestaw Lego z Pewexu. Wystany przez rodziców za uciułane dolary. Bawiłam się nim długo po tym, jak wszystkie swoje zabawki wyniosłam do piwnicy. Jak zostałam mamą to miałam wielką radochę, że będę mogła kupować klocki dzieciom, bawić się nimi i znów być dzieckiem.
Coś jednak poszło nie tak. Puki byli mali i bawili się dużymi klockami wszystko było super. Gdy jednak pojawiły się duże zestawy małych klocków – koparek ciężarówek, łodzi podwodnych, rakiet i innych cudów coś się zepsuło. Klocki dawały radość. Przez 15 minut do 2 godzin w zależności od rozmiaru zestawu. Potem lądowały na półce – zbudowane, gotowe, skończone. Nawet z klocków po rodzicach zostały zbudowane pojazdy (na szczęście nie według instrukcji) i klocki utknęły w ustalonej formie.
Zajmują dwie wielkie półki. Czasem zostają wyciągnięte, ustawione, dopisana zostaje jakaś historia, ale ostatecznie lądują w szafie. Nie w formie rozłożonej, gotowej do tworzenia nowych postaci, maszyn, historii, tylko w formie gotowej, złożonej. I to mimo tego, że właściwie nigdy nie mieli specjalnie zabawek (poza tymi klockami, grami i maskotkami).
Najpierw mnie to irytowało, potem smuciło, a w końcu to zaakceptowałam i machnęłam na to ręką. Trudno. Może kiedyś je rozłożą, może jeszcze kiedyś będą się nimi naprawdę bawić, chociaż wątpię bo są dość duzi i pewnie zaraz w ogóle z nich wyrosną. Długo zastanawiałam się o co chodzi. Dlaczego mi dwa średnie zestawy lego dostarczyły więcej radości, niż im cała masa?
Po długim czasie chyba już wiem. Chodzi o ilość. O to, że nauczyłam ich, że fajne jest nowe. Że klocki są bardziej czymś do kolekcjonowania, niż do układania. Mam wrażenie, że nie jestem w tym osamotniona, że wiele dzieci współcześnie mniej się tymi klockami bawi, mniej z nich konstruuje, mniej o nich myśli. Znów prawdą okazało się, że mniej znaczy więcej niestety.
Dlatego po raz pierwszy od 10 lat pod choinką nie znajdą się klocki. Znajdą się tam głównie książki, które na szczęście nie leżą na półkach, tylko pozostają w ciągłym użyciu. Myśląc pozytywnie mogę po prostu wyciągnąć wniosek, że na klocki nie starcza po prostu czasu.

niedziela, 14 maja 2017

Zmiany w prawie żłobkowym

Partia rządząca ogłosiła ostatnio, że ma pomysł na to, by więcej dzieci mogło uczęszczać do żłobków. Ma być więcej placówek opieki, mają być tańsze w prowadzeniu i, co za tym idzie tańsze dla rodziców. Wydaje się, że będzie dobrze, prawda? Nie będzie. Jeżeli prawo wejdzie w życie żłobki staną się przechowalniami, a dzieci zamiast rozwijać, będą się cofać w rozwoju. Dlaczego? Już tłumaczę.
Opiekowaliście się kiedyś roczniakiem? Skoro tu trafiliście, to pewnie tak. A może zdarzyło się Wam opiekować trójką roczniaków? Jeżeli nie pracowaliście nigdy w żłobku, to pewnie nie. To wyobraźcie sobie, że w tej chwili opiekunka ma pod opieką 8 dzieci, a według nowego prawa miałaby ich mieć nawet 10. Czy jesteście sobie to w stanie wyobrazić? Jeżeli jesteście rodzicami, to pewnie zauważacie, jak bardzo i jak często Wasze dziecko Was potrzebuje, ile chce mieć uwagi, jak często płacze i wymaga utulenia. Pewnie też zdajecie sobie sprawę, jak bardzo zmęczona jest osoba opiekująca się roczniakiem, czy dwulatkiem. Dzieci uczęszczające do żłobków mają takie same potrzeby. Też chcą być tulone, brane na ręce, uspokajane, też chcą, żeby ktoś poświęcił uwagę tylko im, poczytał, mówił do nich i pokazywał świat. Dokładnie tego samego pragnie maluch w żłobku. Dokładnie na to samo zasługuje. Już ósemka dzieci na jednego opiekuna to liczba wręcz horrendalna, uniemożliwiająca wyjście naprzeciw potrzebom każdego dziecka. Ta liczbę należy koniecznie zmniejszać, by dzieci miały lepsza opiekę, a nie powiększać. W dodatku opiekunka w żłobku jest człowiekiem i ma ograniczone możliwości. Jedno, że ma tylko dwie ręce i nie jest w stanie objąć, przytulić, wziąć na ręce więcej, niż jednego, dwoje dzieci. Ma też ograniczony czas, przecież oprócz opieki ma jeszcze prowadzić zajęcia, karmić, przewijać (!), usypiać. Jeżeli ma zbyt wielu podopiecznych, to po prostu nie może się nimi dobrze opiekować, choćby chciała, a gdy tak jest ma dwa wyjścia. Albo się uodparnia i wtedy przestaje być dobrą opiekunką, bo już nie wyjdzie naprzeciw potrzebom dziecka, albo odchodzi, bo nie może znieść patrzenia na to, jak dzieci się męczą. Czy naprawdę tego chcą rządzący? Nieczułych, zmęczonych, wypalonych maszyn? To nieludzkie zarówno dla dzieci, jak i dla tych biednych przemęczonych kobiet.
Po drugie - brak limitu dzieci w grupie. Nie wyobrażam sobie, jak może dobrze funkcjonować i rozwijać się dwadzieścioro, czy może trzydzieścioro półtoraroczniaków w jednej sali. Przecież one muszą czuć się jak szczury w klatce. W takiej sali będzie gorąco, duszno, głośno. dzieci będą na siebie wpadać, będą bić się o zabawki i zwyczajnie o przestrzeń. Efekt będzie dokładnie taki, jak w przypadku szczurów w przepełnionych klatkach - stres, potwornie wysoki poziom stresu. Już sam pobyt w żłobku to duży stres dla malucha, a pobyt w przeludnionym żłobku to stres tak duży, że dziecko nie będzie mogło spać, nie będzie chciało jeść, będzie chorować. Krótko mówiąc - nie będzie się dobrze rozwijać ani fizycznie ani psychicznie. Zwłaszcza, jeżeli nie będzie miał go kto ukoić, bo przecież każda opiekunka będzie miała pod opieką 10 dzieci.
Kolejna rzecz - sen. Dziecko aby w miarę dobrze funkcjonować potrzebuje snu. Także w ciągu dnia. Nie będzie go jednak mogło zaznać, gdyż nie będzie sali do spania. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w żłobku wie, że dzieci usypiają różnie. Z reguły jest tak, że ci, którzy pierwsi zasypiają, pierwsi się budzą. Często krótko po tym, jak uda się zasnąć ostatnim. W normalnych warunkach po prostu obudzonych zabiera się z sali, by dali spać pozostałym. Jeżeli nie będzie osobnej sali, to dzieci nie będą spać prawie wcale. Zwłaszcza, że nie będzie gdzie rozstawić łóżeczek dla najmłodszych.
Umożliwianie opieki nad najmłodszymi osobom bez jakiegokolwiek przygotowania to też zły pomysł. Opieka nad dziećmi, zwłaszcza wieloma to trudne i wyczerpujące zajęcie, które naprawdę wymaga wiedzy i umiejętności. Zwłaszcza, jeżeli mamy wspierać rozwój dzieci w żłobkach, a nie je przechowywać.

piątek, 5 maja 2017

Asperger jak stąd do Afryki... Czyli nie dajmy się zwariować

Niedawno prowadziłam warsztaty i poznałam tam pewną mamę, która przyszła głównie po to, żeby upewnić się, czy to, że idzie za intuicją jest dobre dla jej dziecka. Jest, ale nie o to chodzi. Jej dziecko ma zdiagnozowany zespół Aspergera i z tego, co mówiła mama, prawdopodobnie rzeczywiście go ma. Z resztą na diagnozę trafiła dlatego, że pewna wnikliwa i doświadczona osoba znająca dziecko i obserwująca je przez dłuższy czas poczuła się zaniepokojona i swoim zaniepokojeniem podzieliła się z mamą, która potraktowała je poważnie i poszła na diagnozę do psychologa. Jak dotąd historia jest świetna, bo dziecko dostaje to, czego potrzebuje.
Wizyta u psychologa jednak przebiegła w sposób nieco dziwny, gdyż cytat z tytułu notki padł po jakichś 15 minutach rozmowy z dzieckiem. Trzyletnim. Między innymi na podstawie tego, że dziecko czerwoną kropkę nazwało flagą Japonii. To jest dziwne i budzi we mnie sprzeciw i bunt. Dlaczego? A no dlatego, że dzieci bywają po prostu mądre. Widziałam wiele dzieci interesujących się dziwnymi rzeczami i żadna z nich nie była wystarczająca wskazówką w kierunku diagnozy Aspergera. Po drugie przez 15 minut, to można zdiagnozować przeziębienie, czy zapalenie krtani, natomiast zupełnie nic nie da się zdiagnozować u trzylatka. Trzylatek u psychologa ma prawo się nie odzywać. Ma prawo nie patrzeć na osobę go diagnozującą. Ma prawo się kulić i chować. (Inna sprawa, że dziecko nie robiło żadnej z tych rzeczy) i nie oznacza to, że ma zaburzenia. Po prostu jestem obcą osobą, w obcym miejscu, a mama bardzo często obawia się mnie i tego, co mogę powiedzieć, a to oznacza, że dziecko otrzymuje jasne sygnały, że znajduje się w sytuacji zagrożenia.
Dlatego właśnie cokolwiek o dziecku mogę powiedzieć nie wcześniej, niż po upływie godziny, kiedy większość dzieci jest w stanie odprężyć się na tyle, by nawiązać ze mną kontakt. Co więcej - jeżeli mam podejrzenia co do spektrum autyzmu zawsze wysyłam rodziców do poradni zajmującej się tym tematem i tam czeka je wieloetapowa diagnoza. Jeżeli natomiast podejrzewam Aspergera, daję rodzicom kilka rad, proponuję zmianę w codzienności dziecka i dopiero, jeżeli nic się nie zmienia kieruję na dalszą diagnozę. Jak dotąd większość dzieci po usunięciu elektroniki, telewizji, stresorów i uzyskaniu większej uwagi rodziców zaczynała funkcjonować o wiele lepiej (rzadko idealnie, ale po prostu normalnie). Niektóre wymagały dalszej diagnozy i pomocy. Nigdy jednak nie powiedziałabym nikomu, że jego dziecko cierpi na to, czy tamto po piętnastu minutach od poznania go. I nikt, choćby miał rentgena w oczach nie powinien takich rzeczy mówić, bo nie może tego wiedzieć. Nie może mieć pewności, a raz przyklejona etykietka może zmienić życie małego człowieka na gorsze. Na zawsze.
Jeżeli zatem jesteś rodzicem, który zauważa niepokojące zachowania u swego dziecka, albo który otrzymuje sygnały, że dziecko rozwija się w jakiś sposób nieprawidłowo, idź do specjalisty, sprawdź to, dowiedz się, jak mu pomóc. Ale nigdy nie wierz wyroczniom. Nikt nie zdiagnozuje poważnych zaburzeń poznawczych lub emocjonalnych w kilkanaście minut. Żeby postawić właściwą diagnozę potrzeba czasu i znajomości dziecka. W psychologii, zwłaszcza dziecięcej nie ma prostych odpowiedzi, a jeżeli takie słyszysz idź do kogoś innego i sprawdź, czy aby na pewno diagnoza jest słuszna. Każdy może się pomylić, zwłaszcza ktoś, kto nadmiernie wierzy w swoją nieomylność.

poniedziałek, 1 maja 2017

To normalne!

Jakiś czas temu zupełnym przypadkiem trafiłam na książkę wydaną przez Znak, która przeszła z jakiegoś powodu zupełnie bez echa. Prawdę mówiąc za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi ze "środowiska", czyli bliskościowców, NVCowców, czy po prostu zaangażowanymi rodzicami, to pierwszy raz słyszą o tej książce. Szkoda.
Gdy tylko zobaczyłam tytuł, wiedziałam, że jest to książka, którą chcę przeczytać i nie pomyliłam się. Znalazłam w niej właśnie to, czego szukałam, czyli bardzo zdrowe podejście do rozwoju dzieci poparte nie poglądami autora (chociaż one tam oczywiście też są), ale wynikami badań i sporym doświadczeniem klinicysty, który nie szuka dziury w całym.
 Czy ADHD istnieje?
Autor nie jest szarlatanem, który twierdzi, ze autyzm, czy ADHD nie istnieją, bo to są fakty, którym nie można (w czasach postprawdy wszystko pewnie można, ale zazwyczaj jest to niezgodne z logiką i nauką) zaprzeczyć. Stwierdza jedynie, że są one diagnozowane zdecydowanie zbyt często. Wszelkie dysharmonie rozwojowe, niewielkie opóźnienia, czy nawet zbyt szybki rozwój pewnych kompetencji wkładany jest do jednego worka z poważnymi zaburzeniami. Z tego powodu dzieciaki, które po prostu potrzebują czasu, wsparcia, lepszego jedzenia albo więcej snu "leczone" są środkami psychotropowymi, które na jakiś czas, albo nawet na zawsze zmieniają funkcjonowanie chemiczne ich mózgu. A zwykle dzieje się to po to, żeby rodzicom, kórzy nie mają siły i czasu było łatwiej, albo jeszcze częściej po to, aby zła, przeludniona i niedostosowana do dziecięcych potrzeb szkoła mogła wykonywać swoją powinność.I dzieje się to kosztem dzieci.

Stres to nie ADHD
Bardzo bliskie jest mi nawoływanie autora do po pierwsze - zdrowego rozsądku i traktowania dzieci tak, jakby były dziećmi, a nie maszynami, które trzeba naprawić, gdy funkcjonują niezgodnie z planem (z przeznaczeniem?). Po drugie do dobrej diagnozy - prawda jest taka, że dzieci z prawdziwym zespołem Aspergera, czy ADHD potrzebują ogromnego wsparcia, by mogły się rozwijać na miarę swoich możliwości i zasługują one na dobrą diagnozę i wszelkie środki, które ułatwią im codzienne funkcjonowanie. Równocześnie jednak dzieci, które po prostu są introwertykami, są nieśmiałe, mają pasję, która niezupełnie mieści się w wąskich ramach tego, co uważane jest za normalne, czy po prostu żyją w ogromnym stresie (o który w dzisiejszych czasach naprawdę nie trudno) także zasługują na poprawną diagnozę i adekwatną pomoc. Z tym, że diagnoza w ich przypadku nie powinna polegać na przylepieniu łatki, ale na poszukaniu źródeł problemów i pomocy rodzicom w rozwiązaniu ich. Często to rozwiązanie polega na tym, by pozwolić dziecku rozwijać się na własny sposób i stworzeniu dla niego przestrzeni, przy jednoczesnym nie szczędzeniu wsparcia. Nie polega na tym, by na siłę wkładać wszystkich do jednej foremki i jeżeli do niej nie pasują, amputowania tego, czy tamtego fragmentu umysłu przy pomocy tabletek.
Podsumowując - "To normalne!" jest książką dla wszystkich, którzy się martwią. Jeżeli mają czym znajdą tam jasny przekaz, by szukać pomocy. Jeżeli nie mają - znajdą uspokojenie. Bardzo cenię takie pozycje.

Ale to Ameryka, nas to przecież nie dotyczy!
Jeszcze kilka lat temu może bym się zgodziła, ale teraz już nie. Coraz częściej trafiają do nas dzieci, którym ten, czy ów (nauczyciel, psycholog, lekarz) zalecił udanie się do psychiatry po leki psychotropowe. K był też świadkiem, jak neurolog zapisywała dwulatkowi leki uspokajające. Znam też nastolatki, którym ból duszy leczono lekami, które zamieniały je w zombie, które głównie jedzą i śpią. Niestety książka ta jest potrzebna także tu i to potrzebna coraz bardziej. Także po to, byśmy nie zamienili się pod tym względem w Amerykę.