niedziela, 14 maja 2017

Zmiany w prawie żłobkowym

Partia rządząca ogłosiła ostatnio, że ma pomysł na to, by więcej dzieci mogło uczęszczać do żłobków. Ma być więcej placówek opieki, mają być tańsze w prowadzeniu i, co za tym idzie tańsze dla rodziców. Wydaje się, że będzie dobrze, prawda? Nie będzie. Jeżeli prawo wejdzie w życie żłobki staną się przechowalniami, a dzieci zamiast rozwijać, będą się cofać w rozwoju. Dlaczego? Już tłumaczę.
Opiekowaliście się kiedyś roczniakiem? Skoro tu trafiliście, to pewnie tak. A może zdarzyło się Wam opiekować trójką roczniaków? Jeżeli nie pracowaliście nigdy w żłobku, to pewnie nie. To wyobraźcie sobie, że w tej chwili opiekunka ma pod opieką 8 dzieci, a według nowego prawa miałaby ich mieć nawet 10. Czy jesteście sobie to w stanie wyobrazić? Jeżeli jesteście rodzicami, to pewnie zauważacie, jak bardzo i jak często Wasze dziecko Was potrzebuje, ile chce mieć uwagi, jak często płacze i wymaga utulenia. Pewnie też zdajecie sobie sprawę, jak bardzo zmęczona jest osoba opiekująca się roczniakiem, czy dwulatkiem. Dzieci uczęszczające do żłobków mają takie same potrzeby. Też chcą być tulone, brane na ręce, uspokajane, też chcą, żeby ktoś poświęcił uwagę tylko im, poczytał, mówił do nich i pokazywał świat. Dokładnie tego samego pragnie maluch w żłobku. Dokładnie na to samo zasługuje. Już ósemka dzieci na jednego opiekuna to liczba wręcz horrendalna, uniemożliwiająca wyjście naprzeciw potrzebom każdego dziecka. Ta liczbę należy koniecznie zmniejszać, by dzieci miały lepsza opiekę, a nie powiększać. W dodatku opiekunka w żłobku jest człowiekiem i ma ograniczone możliwości. Jedno, że ma tylko dwie ręce i nie jest w stanie objąć, przytulić, wziąć na ręce więcej, niż jednego, dwoje dzieci. Ma też ograniczony czas, przecież oprócz opieki ma jeszcze prowadzić zajęcia, karmić, przewijać (!), usypiać. Jeżeli ma zbyt wielu podopiecznych, to po prostu nie może się nimi dobrze opiekować, choćby chciała, a gdy tak jest ma dwa wyjścia. Albo się uodparnia i wtedy przestaje być dobrą opiekunką, bo już nie wyjdzie naprzeciw potrzebom dziecka, albo odchodzi, bo nie może znieść patrzenia na to, jak dzieci się męczą. Czy naprawdę tego chcą rządzący? Nieczułych, zmęczonych, wypalonych maszyn? To nieludzkie zarówno dla dzieci, jak i dla tych biednych przemęczonych kobiet.
Po drugie - brak limitu dzieci w grupie. Nie wyobrażam sobie, jak może dobrze funkcjonować i rozwijać się dwadzieścioro, czy może trzydzieścioro półtoraroczniaków w jednej sali. Przecież one muszą czuć się jak szczury w klatce. W takiej sali będzie gorąco, duszno, głośno. dzieci będą na siebie wpadać, będą bić się o zabawki i zwyczajnie o przestrzeń. Efekt będzie dokładnie taki, jak w przypadku szczurów w przepełnionych klatkach - stres, potwornie wysoki poziom stresu. Już sam pobyt w żłobku to duży stres dla malucha, a pobyt w przeludnionym żłobku to stres tak duży, że dziecko nie będzie mogło spać, nie będzie chciało jeść, będzie chorować. Krótko mówiąc - nie będzie się dobrze rozwijać ani fizycznie ani psychicznie. Zwłaszcza, jeżeli nie będzie miał go kto ukoić, bo przecież każda opiekunka będzie miała pod opieką 10 dzieci.
Kolejna rzecz - sen. Dziecko aby w miarę dobrze funkcjonować potrzebuje snu. Także w ciągu dnia. Nie będzie go jednak mogło zaznać, gdyż nie będzie sali do spania. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w żłobku wie, że dzieci usypiają różnie. Z reguły jest tak, że ci, którzy pierwsi zasypiają, pierwsi się budzą. Często krótko po tym, jak uda się zasnąć ostatnim. W normalnych warunkach po prostu obudzonych zabiera się z sali, by dali spać pozostałym. Jeżeli nie będzie osobnej sali, to dzieci nie będą spać prawie wcale. Zwłaszcza, że nie będzie gdzie rozstawić łóżeczek dla najmłodszych.
Umożliwianie opieki nad najmłodszymi osobom bez jakiegokolwiek przygotowania to też zły pomysł. Opieka nad dziećmi, zwłaszcza wieloma to trudne i wyczerpujące zajęcie, które naprawdę wymaga wiedzy i umiejętności. Zwłaszcza, jeżeli mamy wspierać rozwój dzieci w żłobkach, a nie je przechowywać.

piątek, 5 maja 2017

Asperger jak stąd do Afryki... Czyli nie dajmy się zwariować

Niedawno prowadziłam warsztaty i poznałam tam pewną mamę, która przyszła głównie po to, żeby upewnić się, czy to, że idzie za intuicją jest dobre dla jej dziecka. Jest, ale nie o to chodzi. Jej dziecko ma zdiagnozowany zespół Aspergera i z tego, co mówiła mama, prawdopodobnie rzeczywiście go ma. Z resztą na diagnozę trafiła dlatego, że pewna wnikliwa i doświadczona osoba znająca dziecko i obserwująca je przez dłuższy czas poczuła się zaniepokojona i swoim zaniepokojeniem podzieliła się z mamą, która potraktowała je poważnie i poszła na diagnozę do psychologa. Jak dotąd historia jest świetna, bo dziecko dostaje to, czego potrzebuje.
Wizyta u psychologa jednak przebiegła w sposób nieco dziwny, gdyż cytat z tytułu notki padł po jakichś 15 minutach rozmowy z dzieckiem. Trzyletnim. Między innymi na podstawie tego, że dziecko czerwoną kropkę nazwało flagą Japonii. To jest dziwne i budzi we mnie sprzeciw i bunt. Dlaczego? A no dlatego, że dzieci bywają po prostu mądre. Widziałam wiele dzieci interesujących się dziwnymi rzeczami i żadna z nich nie była wystarczająca wskazówką w kierunku diagnozy Aspergera. Po drugie przez 15 minut, to można zdiagnozować przeziębienie, czy zapalenie krtani, natomiast zupełnie nic nie da się zdiagnozować u trzylatka. Trzylatek u psychologa ma prawo się nie odzywać. Ma prawo nie patrzeć na osobę go diagnozującą. Ma prawo się kulić i chować. (Inna sprawa, że dziecko nie robiło żadnej z tych rzeczy) i nie oznacza to, że ma zaburzenia. Po prostu jestem obcą osobą, w obcym miejscu, a mama bardzo często obawia się mnie i tego, co mogę powiedzieć, a to oznacza, że dziecko otrzymuje jasne sygnały, że znajduje się w sytuacji zagrożenia.
Dlatego właśnie cokolwiek o dziecku mogę powiedzieć nie wcześniej, niż po upływie godziny, kiedy większość dzieci jest w stanie odprężyć się na tyle, by nawiązać ze mną kontakt. Co więcej - jeżeli mam podejrzenia co do spektrum autyzmu zawsze wysyłam rodziców do poradni zajmującej się tym tematem i tam czeka je wieloetapowa diagnoza. Jeżeli natomiast podejrzewam Aspergera, daję rodzicom kilka rad, proponuję zmianę w codzienności dziecka i dopiero, jeżeli nic się nie zmienia kieruję na dalszą diagnozę. Jak dotąd większość dzieci po usunięciu elektroniki, telewizji, stresorów i uzyskaniu większej uwagi rodziców zaczynała funkcjonować o wiele lepiej (rzadko idealnie, ale po prostu normalnie). Niektóre wymagały dalszej diagnozy i pomocy. Nigdy jednak nie powiedziałabym nikomu, że jego dziecko cierpi na to, czy tamto po piętnastu minutach od poznania go. I nikt, choćby miał rentgena w oczach nie powinien takich rzeczy mówić, bo nie może tego wiedzieć. Nie może mieć pewności, a raz przyklejona etykietka może zmienić życie małego człowieka na gorsze. Na zawsze.
Jeżeli zatem jesteś rodzicem, który zauważa niepokojące zachowania u swego dziecka, albo który otrzymuje sygnały, że dziecko rozwija się w jakiś sposób nieprawidłowo, idź do specjalisty, sprawdź to, dowiedz się, jak mu pomóc. Ale nigdy nie wierz wyroczniom. Nikt nie zdiagnozuje poważnych zaburzeń poznawczych lub emocjonalnych w kilkanaście minut. Żeby postawić właściwą diagnozę potrzeba czasu i znajomości dziecka. W psychologii, zwłaszcza dziecięcej nie ma prostych odpowiedzi, a jeżeli takie słyszysz idź do kogoś innego i sprawdź, czy aby na pewno diagnoza jest słuszna. Każdy może się pomylić, zwłaszcza ktoś, kto nadmiernie wierzy w swoją nieomylność.

poniedziałek, 1 maja 2017

To normalne!

Jakiś czas temu zupełnym przypadkiem trafiłam na książkę wydaną przez Znak, która przeszła z jakiegoś powodu zupełnie bez echa. Prawdę mówiąc za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi ze "środowiska", czyli bliskościowców, NVCowców, czy po prostu zaangażowanymi rodzicami, to pierwszy raz słyszą o tej książce. Szkoda.
Gdy tylko zobaczyłam tytuł, wiedziałam, że jest to książka, którą chcę przeczytać i nie pomyliłam się. Znalazłam w niej właśnie to, czego szukałam, czyli bardzo zdrowe podejście do rozwoju dzieci poparte nie poglądami autora (chociaż one tam oczywiście też są), ale wynikami badań i sporym doświadczeniem klinicysty, który nie szuka dziury w całym.
 Czy ADHD istnieje?
Autor nie jest szarlatanem, który twierdzi, ze autyzm, czy ADHD nie istnieją, bo to są fakty, którym nie można (w czasach postprawdy wszystko pewnie można, ale zazwyczaj jest to niezgodne z logiką i nauką) zaprzeczyć. Stwierdza jedynie, że są one diagnozowane zdecydowanie zbyt często. Wszelkie dysharmonie rozwojowe, niewielkie opóźnienia, czy nawet zbyt szybki rozwój pewnych kompetencji wkładany jest do jednego worka z poważnymi zaburzeniami. Z tego powodu dzieciaki, które po prostu potrzebują czasu, wsparcia, lepszego jedzenia albo więcej snu "leczone" są środkami psychotropowymi, które na jakiś czas, albo nawet na zawsze zmieniają funkcjonowanie chemiczne ich mózgu. A zwykle dzieje się to po to, żeby rodzicom, kórzy nie mają siły i czasu było łatwiej, albo jeszcze częściej po to, aby zła, przeludniona i niedostosowana do dziecięcych potrzeb szkoła mogła wykonywać swoją powinność.I dzieje się to kosztem dzieci.

Stres to nie ADHD
Bardzo bliskie jest mi nawoływanie autora do po pierwsze - zdrowego rozsądku i traktowania dzieci tak, jakby były dziećmi, a nie maszynami, które trzeba naprawić, gdy funkcjonują niezgodnie z planem (z przeznaczeniem?). Po drugie do dobrej diagnozy - prawda jest taka, że dzieci z prawdziwym zespołem Aspergera, czy ADHD potrzebują ogromnego wsparcia, by mogły się rozwijać na miarę swoich możliwości i zasługują one na dobrą diagnozę i wszelkie środki, które ułatwią im codzienne funkcjonowanie. Równocześnie jednak dzieci, które po prostu są introwertykami, są nieśmiałe, mają pasję, która niezupełnie mieści się w wąskich ramach tego, co uważane jest za normalne, czy po prostu żyją w ogromnym stresie (o który w dzisiejszych czasach naprawdę nie trudno) także zasługują na poprawną diagnozę i adekwatną pomoc. Z tym, że diagnoza w ich przypadku nie powinna polegać na przylepieniu łatki, ale na poszukaniu źródeł problemów i pomocy rodzicom w rozwiązaniu ich. Często to rozwiązanie polega na tym, by pozwolić dziecku rozwijać się na własny sposób i stworzeniu dla niego przestrzeni, przy jednoczesnym nie szczędzeniu wsparcia. Nie polega na tym, by na siłę wkładać wszystkich do jednej foremki i jeżeli do niej nie pasują, amputowania tego, czy tamtego fragmentu umysłu przy pomocy tabletek.
Podsumowując - "To normalne!" jest książką dla wszystkich, którzy się martwią. Jeżeli mają czym znajdą tam jasny przekaz, by szukać pomocy. Jeżeli nie mają - znajdą uspokojenie. Bardzo cenię takie pozycje.

Ale to Ameryka, nas to przecież nie dotyczy!
Jeszcze kilka lat temu może bym się zgodziła, ale teraz już nie. Coraz częściej trafiają do nas dzieci, którym ten, czy ów (nauczyciel, psycholog, lekarz) zalecił udanie się do psychiatry po leki psychotropowe. K był też świadkiem, jak neurolog zapisywała dwulatkowi leki uspokajające. Znam też nastolatki, którym ból duszy leczono lekami, które zamieniały je w zombie, które głównie jedzą i śpią. Niestety książka ta jest potrzebna także tu i to potrzebna coraz bardziej. Także po to, byśmy nie zamienili się pod tym względem w Amerykę.