Na samym początku chciałabym
zaznaczyć kilka kwestii.
- Wiem, że istnieją dobre szkoły – takie, do których dzieci idą z chęcią i na powrót do których naprawdę się cieszą.
- Wiem, że istnieją wspaniali nauczyciele. Sama miałam takich 2 może 3 w szkole podstawowej i wywarli oni trudny do przecenienia wpływ na moje zainteresowania i późniejsze decyzje.
- Tym niemniej uważam, że są to wyjątki, a rzeczywistość częściej wygląda tak, jak opisuję niżej.
Wobec licznych
rozmów, jakie trochę z konieczności toczą się w naszym domu na
temat szkoły doszłam do wniosku, że kojarzy mi się ona głównie
z jednym. Z lękiem. Gdy myślę „szkoła” momentalnie
przypominają mi się sytuacje, które nawet dziś powodują, że mam
„gulę” w gardle i przyśpieszony, płytki oddech, uczucie, jakby
na mojej klatce piersiowej leżał kamień. Powoduje to myśl o
staniu przed drzwiami klasy, do której zaraz przyjdzie nauczyciel
(no i nadzieja, a może nie przyjdzie? Może się chociaż spóźni?).
Moment, w którym nauczyciel sunie paznokciem po dzienniku
przeciągając tą chwilę zawracając w górę albo w dół, by
nikt nie mógł być całkowicie pewny, że to nie on zostanie dziś
wezwany. Pauza po słowach „Przyjdzie do mnie Natalia...”, bo w
klasie były trzy i nigdy nie było wiadomo na którą wypadnie.
Połowiczna ulga, gdy jednak to nie ja byłam pierwszym trafem
połączona ze świadomością, że zazwyczaj ofiary są dwie.
Miękkie nogi i pustka w głowie gdy stałam naprzeciwko klasy i nie
byłam w stanie wycisnąć z siebie ani słowa niezależnie od tego,
ile umiałam. Na koniec, już jako ciekawostka odpowiadanie z
paprotką w ręce, c której sączyła się na mnie brudna woda, bo
nauczycielka nie lubiła jak gestykulowałam. Albo z tego samego
powodu odpowiadanie z rękami trzymanymi za plecami przez kolegę
(tak, ta nauczycielka chyba nadal pracuje w jednym z najlepszych
liceów Poznania).
To jest ułamek
szkolnych doświadczeń sprzed 15-20 lat i można by pewnie
powiedzieć, że teraz tak nie jest, że wszystko się zmieniło, ale
to nieprawda. Znam szkołę podstawową, w której w srugiej klasie
robi się rankingi najlepszych uczniów, podczas gdy ci mniej zdolni,
lecz ciężko pracujący skazani są na ciągłe bolesne miejsce na
szarym końcu. Znam inne, w których mimo zakazu robi się
sprawdziany i ocenia dzieci już od pierwszej klasy. W niektórych z
nich zamiast ocen liczbowych są litery, ale to nic nie zmienia, bo
cierpienie dostającego jedynkę sześcio, czy siedmiolatka nie różni
się niczym od tego, które odczuwa dostając F. Znam prestiżowe
gimnazjum, w którym uczeń,który nie odpowiedział na drugie
pytanie słyszy „dwa zero dla mnie” wypowiedziane ze złośliwą
satysfakcją.
Znam też inne
szkoły i liczne przykłady stawiania przez nauczyciela jasnej
granicy między „ja” a „oni” używania biurka jak muru
oddzielającego dwie wrogie armie, które mają zupełnie różne
cele. Jedna chce przeżyć i uzyskać przy tym w miarę niezłe
oceny, druga ma za zadanie wykryć, czego ta pierwsza nie umie i jej
to udowodnić. A najgorsze jest, że jest to działanie totalnie
bezsensowne.
Wizja codziennego
odpytywania nie przydała mi się w życiu absolutnie do niczego.
Nigdy nie nauczyłam się codziennej nauki. Po prostu ta forma pracy
nie leży w mojej naturze i jakoś mi to w życiu szczególnie nie
przeszkadza. Nie miało to zresztą znaczenia, bo moja odpowiedź
była żadna niezależnie od poziomu wiedzy. Nigdy później też nie
miałam do czynienia z sytuacją, w której ktoś wymagałby ode mnie
bez uprzedzenia prezentowania wiedzy przed publicznością próbując
mi zarazem udowodnić, że tej wiedzy nie mam. Już studentów
traktuje się lepiej – oni wiedzą, kiedy maja egzaminy, a te
odbywają się zazwyczaj przy nie więcej, niż 2 świadkach. W
dodatku niezdany egzamin na studiach oznacza po prostu poprawkę, a
nie zdanie się na humor nauczyciela, który pozwoli na poprawę,
albo nie pozwoli.
Nie pomaga to
także w nauczeniu się występów publicznych, podczas których z
reguły mówi się o czumś, na czym się zna, a słuchacze wiedzą o
tym mniej. Nawet, jeżeli usłyszy się pytanie na które nie zana
się odpowiedzi, to przyznanie się do niewiedzy, zaproponowanie
udzielenie odpowiedzi w innym terminie, w innej formie nie jest
powodem do wstydu, ani dowodem na niekompetencję.
Między innymi
dlatego uważam, że szkoła musi się zmienić i to dogłębnie.
Żadne reformy tworzące gimnazja, czy je likwidujące w niczym tu
nie pomogą. Szkoła musi zmienić się tak, żeby uczeń i
nauczyciel znaleźli się w jednej drużynie, by obu stronom zależało
na dokładnie tym samym, czyli na nauce. Żeby rolą nauczyciela nie
było zapełnianie dziennika i kontrolowanie, ale pomoc w rozwijaniu
zdolności i jeszcze większa pomoc w opanowaniu tego, co przychodzi
dzieciakom z trudem. Głęboko wierzę, że jest to możliwe bo są
państwa, gdzie to jest normą, są szkoły gdzie jest to cenione i
są nauczyciele, którzy nawet w dzisiejszym systemie potrafią być
przede wszystkim ludźmi. Jednak sądzę, że bez ogromnej,
systemowej zmiany to będą wciąż wyjątki, które robią to pomimo
przeciwności. Nie możemy liczyć na heroizm nauczycieli i
dyrektorów, bo dobry nauczyciel wcale nie musi być bohaterem i
buntownikiem, który będzie szedł pod prąd mimo wszystko. Szkoła
powinna wspierać dobrze opłacanych i szanowanych nauczycieli,
którzy po prostu, jak pisze Jesper Juul dobrze czują się na swoim
miejscu. Wtedy oni może znajdą w sobie siłę do tego, by robić
to, co wpisane jest w etos nauczyciela, zamiast budzenia w uczniach
nieopanowanego, paraliżującego lęku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz