środa, 2 września 2015

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Przeczytałam ostatnio książkę „Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej” (ogromnie polecam!) i mam całą masę przemyśleń, zwłaszcza, jeżeli zestawić je z opowieściami rodziców, którzy czasami trafiają do mojego gabinetu, a właściwie rodziców i ich dzieci – jednych i drugich niezbyt szczęśliwych. To o czym piszę dzisiaj jest mocno na marginesie samej książki i nie do końca będzie o wyborze. Do tego tematu pewnie prędzej czy później z resztą wrócę.
To, co przeczytałam, pomogło mi przypomnieć sobie o kilku starych, znanych miłośnikom psychologii społecznej teoriach i nazwać zjawiska, które coraz częściej nas otaczają. Pierwszym z nich, (na którym chyba przyjdzie mi się dziś skupić, bo więcej nie zmieszczę na raz) jest nieszczęście ambitnych rodziców. Istnieje grupa rodziców (najczęściej zdolnych lub bardzo zdolnych dzieci), którzy są bardzo nieszczęśliwi, gdyż ich dzieci nie są wystarczająco dobre. Problem jednak nie tkwi ani w dzieciach, ani w uzyskiwanych przez nie wynikach, tylko w habituacji, czyli normalnymi słowami – przyzwyczajeniu.
Aby wytłumaczyć, o co mi chodzi zacznę od przykładu. Załóżmy, ze w naszym osiedlowym sklepiku pojawiły się wyjątkowo ładne jabłka za przystępną cenę. Pierwszego dnia, gdy to dostrzegamy kupujemy sobie jedno i jesteśmy ogromnie zadowoleni. Drugiego dnia spodziewamy się, że znów uda nam się kupić to jabłko i znów jesteśmy zadowoleni, ale już trochę mniej, no bo przecież się tego spodziewaliśmy. Po tygodniu to samo jabłko w tej samej cenie nie wywoła już u nas żadnych emocji. Po prostu przywykliśmy do ich obecności. Aby odczuwać taką samą przyjemność, jak kiedyś musielibyśmy trafić na jabłko jeszcze piękniejsze, większe, bardziej czerwone, ale i ono po dość krótkim czasie stanie się dla nas normą.
Dokładnie tak samo czuje się wielu rodziców dzieci – właśnie tych, które odnoszą sukcesy. W momencie, gdy dziecko przynosi pierwsze piątki rodzic jest szczęśliwy, jednak szybko stają się one normą, a podobnej satysfakcji dostarczają szóstki. Jeżeli rodzic wywiera wystarczająco duży nacisk na dziecko może ono przynosić coraz więcej najwyższych ocen. Problem w tym, że to może nadal niektórych rodziców nie usatysfakcjonować. Zaczynają się lekcje pianina, sport i czasem coś jeszcze. I wtedy następuje krach.
No bo co się stanie, jeżeli w naszym osiedlowym sklepie nagle zabraknie ślicznych jabłuszek? Wychodzimy niezadowoleni mimo, że te drugie w kolejności jabłka też są całkiem smaczne. One nie po prostu nie są dość smaczne, bo przywykliśmy do czegoś lepszego. Ich obecność nie wzbudza już emocji, inaczej, gdy ich zabraknie.
Tak samo niezadowoleni i nieszczęśliwi są rodzice gdy dziecku powinie się noga, albo wtedy, gdy po prostu nie daje już rady i wyniki spadają. To, że dziecko jest świetne, czy bardzo dobre już nie wystarcza, to za mało. Same piątki stają się porażką, a piąte miejsce na zawodach to koszmar, który śni się po nocach, mimo, że rodzice większości dzieci uznaliby to za spore osiągnięcie.
I tu wracamy do tytułu. Dlaczego średniaki i ich rodzice mają najlepiej? Jeszcze raz posłużmy się przykładem warzywniczym. Jeżeli na co dzień kupujemy dobre jabłka, ale raz pojawią się te najlepsze, to jesteśmy zadowoleni. Jeżeli jednak następnego dnia znów ich nie będzie, przez kolejne dni również, to szybko o nich zapomnimy i kiedy nagle znów zjawią się na jeden dzień znów sprawią nam radość. Ich nieobecność nie będzie już jednak wielkim rozczarowaniem. Po prostu wiemy, że one bywają i tyle. Tak samo może czuć się rodzic ucznia czwórkowego, któremu czasem wpadnie piątka – jest powód do radości, ale nie ma nacisku na to, żeby tak już było stale. Nie ma też powodu do zmartwień, gdy tych najwyższych ocen nie ma.
Niektórzy czytelnicy pewnie się obruszą, że pisze o dziecięcych ocenach w kontekście rodziców. Jasne, lepiej byłoby, gdyby ocen w ogóle nie było, albo gdyby nie były one dla rodziców istotne, bo są całkowicie niewymierne. Byłoby lepiej. Ale wielu rodziców jest bardzo przywiązanych do tych cyfr. Są one ważne także dla wielu dzieci. Skoro już tak jest, to może jeżeli uświadomimy sobie, jak działamy to łatwiej będzie nam wprowadzić zmiany w naszym funkcjonowaniu i ułatwić życie sobie, a przede wszystkim własnym dzieciom.
Jeżeli komuś w całym tym poście zabrakło dzieci, to zapewniam, że tą drugą – słabsza stroną zajmę się w którejś z następnych notek.

6 komentarzy:

  1. No nie wiem, nie wiem… Ja myślę, że kluczem jest to, z jakiego straganu jest rodzic (czy sam jest super jabłkiem, czy też jabłkiem po prostu) i jakie w związku z tym są jego ambicje, podejście do filozofii ustalania wysokości poprzeczki. A dzisiejsze czasy, gdzie z jednej strony "sky is the limit", a z drugiej "głęboki szacunek dla potrzeb i możliwości dziecka", niczego nie ułatwiają… Sama jestem urodzonym super jabłkiem, któremu przyszło zaakceptować, że moje dzieci nie tylko super jabłkami nie są, ale wręcz często stają się tematem dywagacji, czy w ogóle spełniają definicję jabłka. Tak, też czuję, że to jednak trochę inny wątek, ale teoria, że rodzice "przeciętnych" są szczęśliwsi, jakoś mnie nie przekonuje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Notka siłą rzeczy dotyczy pewnego grona rodziców, którzy są bardzo, ale to bardzo zaangażowani w edukację swoich dzieci. Takich, którzy postanowili wycisnąć z nich tyle, ile się da, "bo można", bo dziecko mam możliwości. Ja się zgadzam i z jednym i z drugim, to znaczy, jeżeli ma się szacunek do "potrzeb i możliwości dziecka", to wtedy "sky is the limit", bo praktycznie każdy ma jakieś talenty, tyle, że niekoniecznie do matematyki. Można być genialnym fryzjerem, doskonałym kucharzem, albo fenomenalnym cieślą i moim zdaniem jest to godne największego szacunku. Problem w tym, że dla wielu rodziców liczą się osiągnięcia matematyczne, czy językowe i zupełnie ignorują inne, talenty, które są równie potrzebne i z którymi można żyć równie dobrze, a czasem i na prawie tak dobry poziomie finansowym jak będąc lekarzem, czy prawnikiem. Podsumowując, bo zeszłam z tematu - moim zdaniem to nie zadaniem rodzica jest ustalanie poprzeczki. On jest od wspierania dziecka, ewentualnie zachęcania go do próbowania. Wtedy dziecko może sobie samo ustanowić poprzeczkę, w dodatku na różnych wysokościach dla różnych zadań i tak jest dobrze. Dziecko ma szanse na sukces w tym, co ważne i może nie przezywać potężnej frustracji, że z czego innego jest najwyżej dostateczne. Dlatego bardzo ciężko jest w tedy, gdy mało, ze rodzic stawia poprzeczkę koszmarnie wysoko, to jeszcze dziecko długo jest w stanie temu podołać. Zwykle w takich sytuacjach robi to kosztem tego, w czym mogłoby być naprawdę wybitne i co zwyczajnie dałoby mu szczęście.

    OdpowiedzUsuń
  3. A czy pani zdaniem, pani Natalio, poprzeczkę są w stanie sobie ustanowić dzieci z FAS na przykład ? Czy nie powinniśmy brać pod uwagę, że te wszystkie oczywiście, że oczywiste zasady są TAK jednoznaczne pod warunkiem, że mówimy o dzieciach zdrowych?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie sądze, by stawianie poprzeczki dla dzieci z FAS było tym bardziej dobrym pomysłem. Oni potrzebują właśnie wsparcia, żeby wykorzystały te możliwości, które mają, potrzebują stworzenia przestrzeni do wykorzystania tych możliwości. Stawianie poprzeczki nie ma sensu, kiedy nie znamy możliwości dziecka (a nie znamy nigdy). Poprzeczka postawiona za nisko nie stymuluje do rozwoju. Postawiona zbyt wysoko powoduje tylko frustrację i stres. Moim zdaniem szczególnie takie dzieci potrzebują wsparcia, a nie wymagań. Z resztą co innego oczekiwanie i pomoc w dawaniu z siebie wszystkiego (ilekolwiek by tego było), a co innego stawianie poprzeczek. No i jeszcze jedno, jak pomożemy dziecku z FAS stawiając poprzeczkę? Lepiej chyba wspólnie z nimi wyznaczać osiągalne cele- nieodległe w czasiei łatwe do zmierzenia, niż stawiać arbitralne poprzeczki?

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie sądze, by stawianie poprzeczki dla dzieci z FAS było tym bardziej dobrym pomysłem. Oni potrzebują właśnie wsparcia, żeby wykorzystały te możliwości, które mają, potrzebują stworzenia przestrzeni do wykorzystania tych możliwości. Stawianie poprzeczki nie ma sensu, kiedy nie znamy możliwości dziecka (a nie znamy nigdy). Poprzeczka postawiona za nisko nie stymuluje do rozwoju. Postawiona zbyt wysoko powoduje tylko frustrację i stres. Moim zdaniem szczególnie takie dzieci potrzebują wsparcia, a nie wymagań. Z resztą co innego oczekiwanie i pomoc w dawaniu z siebie wszystkiego (ilekolwiek by tego było), a co innego stawianie poprzeczek. No i jeszcze jedno, jak pomożemy dziecku z FAS stawiając poprzeczkę? Lepiej chyba wspólnie z nimi wyznaczać osiągalne cele- nieodległe w czasiei łatwe do zmierzenia, niż stawiać arbitralne poprzeczki?

    OdpowiedzUsuń
  6. Przecież to to samo : stawianie poprzeczki i wyznaczanie celu :)

    OdpowiedzUsuń