Wczoraj
było mocno emocjonalnie, dziś spróbuję trochę mniej, chociaż
muszę przyznać, że mi także przychodzi to z trudem. W ogóle
najsmutniejsze moim zdaniem jest to, że kwestia sześciolatków
owszem elektryzuje rzesze ludzi, ale dyskusji merytorycznej jest jak
na lekarstwo. A szkoda, bo argumentów znaleźć można sporo (ja ze względów objętościowych skupiam się dziś na jednym).
Pan
Profesor Vetulani na swoim blogu pyta, czy chcemy być enklawą Wschodu. Pierwsze, co przyszło mi namyśl, to stwierdzenie, że
bardzo chętnie będę enklawą Wschodu jeżeli do tegoż należy
cała Skandynawia. Pomijając fakt, że bardzo chętnie znalazłabym
się w takim towarzystwie zwłaszcza pod względem dochodów i
standardu życia, jak i jakości edukacji, są inne powody, dla
których cały „blok wschodni” posyła dzieci w tym samym wieku
do szkoły. I są to powody na wskroś racjonalne, wynikające z
długotrwałych badań prowadzonych przez instytuty naukowe, również
polskie, których celem było ustalenie optymalnego systemu
kształcenia.
Choć
dziś trudno to sobie wyobrazić, w latach siedemdziesiątych, zanim
wprowadzono rozporządzenia dotyczące tego jak uczyć małe dzieci i
kiedy powinny one zaczynać edukację, poproszono pedagogów o
opinię, robiono badania i wykonano eksperymenty. Efektem
tego było ustalenie, że najlepiej będzie uczyć czytania, pisania
i liczenia sześciolatki. I tu zgadzamy się z tym, co twierdzi
ministerstwo. Przynajmniej częściowo.
Tym,
co jednak zadecydowało o pozostawieniu sześciolatków w przedszkolu
był eksperyment wykonany w puławskiej szkole, gdzie porównano
efekty edukacji w warunkach szkolnych dzieci sześcio i
siedmioletnich. Okazało się, że efekty były zdecydowanie różne,
a mianowicie sześciolatki znosiły warunki szkolne zdecydowanie
gorzej, osiągały gorsze wyniki. Co ciekawe efekt ten kumulował się
i dysproporcja między osiągnięciami tych dwóch grup dzieci w
klasie drugiej zdecydowanie się pogłębiła na niekorzyść dzieci,
które poszły do szkoły wcześniej.
Mamy
zatem w miarę jasne i czytelne przesłanki do niedokonywania, a
nawet cofania zmian. Chyba, że reformatorzy również wykonywali
takie badania, i na ich podstawie zmieniają system edukacji. Szkoda,
że się nimi nie chwalą, bo mogliby mnie przekonać i w sumie już
od dawna czekam na jakąkolwiek merytoryczną argumentację drugiej
strony.
Jeżeli
ktoś chciałby dowiedzieć się nieco więcej na temat przytoczonych
wyżej faktów może sięgnąć po świetną książkę p. Ewy
Arciszewskiej „Czytające przedszkolaki. Mit, czy norma?”.
Jeżeli
ktoś nie wie, do jakiego systemu się odnoszę, to napisze tylko, że
my – pokolenie trzydziestoparolatków podlegaliśmy obowiązkowi
przedszkolnemu od 6 roku życia. W obowiązkowej zerówce uczyliśmy
się czytać, pisać i liczyć. Robiliśmy to pomiędzy czasem
zabawy, a przedszkolnym obiadem. Nie pisaliśmy sprawdzianów, nie
dostawaliśmy żadnych ocen, nawet opisowych, nie siedzieliśmy przy
stolikach dłużej, niż kilkanaście minut. Potem szliśmy do
ośmioklasowej szkoły. Mieliśmy na opanowanie tego samego (a
właściwie mniejszego, bo świat poszedł do przodu) materiału o
rok czasu więcej, niż dzieciaki idące do szkoły dziś. System ten
oparty był na naukowych podstawach mających za podstawę jakość
edukacji i dobro dziecka. Nie moment, w którym te dzieciaki pojawią
się na rynku pracy i ratować będą podupadający system
ubezpieczeń społecznych.
W szkole, w której pracuję od trzech czy czterech lat są równoległe klasy siedmiolatków i sześciolatków. "Wiedzowo" młodsze dzieci dają radę, emocjonalnie nie bardzo...Próba wtłoczenia ich w szkolną dyscyplinę to porażka.
OdpowiedzUsuń