sobota, 22 sierpnia 2015

Sześciolatki w polskiej szkole w świetle badań

Wczoraj było mocno emocjonalnie, dziś spróbuję trochę mniej, chociaż muszę przyznać, że mi także przychodzi to z trudem. W ogóle najsmutniejsze moim zdaniem jest to, że kwestia sześciolatków owszem elektryzuje rzesze ludzi, ale dyskusji merytorycznej jest jak na lekarstwo. A szkoda, bo argumentów znaleźć można sporo (ja ze względów objętościowych skupiam się dziś na jednym).
Pan Profesor Vetulani na swoim blogu pyta, czy chcemy być enklawą Wschodu. Pierwsze, co przyszło mi namyśl, to stwierdzenie, że bardzo chętnie będę enklawą Wschodu jeżeli do tegoż należy cała Skandynawia. Pomijając fakt, że bardzo chętnie znalazłabym się w takim towarzystwie zwłaszcza pod względem dochodów i standardu życia, jak i jakości edukacji, są inne powody, dla których cały „blok wschodni” posyła dzieci w tym samym wieku do szkoły. I są to powody na wskroś racjonalne, wynikające z długotrwałych badań prowadzonych przez instytuty naukowe, również polskie, których celem było ustalenie optymalnego systemu kształcenia.
Choć dziś trudno to sobie wyobrazić, w latach siedemdziesiątych, zanim wprowadzono rozporządzenia dotyczące tego jak uczyć małe dzieci i kiedy powinny one zaczynać edukację, poproszono pedagogów o opinię, robiono badania i wykonano eksperymenty. Efektem tego było ustalenie, że najlepiej będzie uczyć czytania, pisania i liczenia sześciolatki. I tu zgadzamy się z tym, co twierdzi ministerstwo. Przynajmniej częściowo.
Tym, co jednak zadecydowało o pozostawieniu sześciolatków w przedszkolu był eksperyment wykonany w puławskiej szkole, gdzie porównano efekty edukacji w warunkach szkolnych dzieci sześcio i siedmioletnich. Okazało się, że efekty były zdecydowanie różne, a mianowicie sześciolatki znosiły warunki szkolne zdecydowanie gorzej, osiągały gorsze wyniki. Co ciekawe efekt ten kumulował się i dysproporcja między osiągnięciami tych dwóch grup dzieci w klasie drugiej zdecydowanie się pogłębiła na niekorzyść dzieci, które poszły do szkoły wcześniej.
Mamy zatem w miarę jasne i czytelne przesłanki do niedokonywania, a nawet cofania zmian. Chyba, że reformatorzy również wykonywali takie badania, i na ich podstawie zmieniają system edukacji. Szkoda, że się nimi nie chwalą, bo mogliby mnie przekonać i w sumie już od dawna czekam na jakąkolwiek merytoryczną argumentację drugiej strony.
Jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się nieco więcej na temat przytoczonych wyżej faktów może sięgnąć po świetną książkę p. Ewy Arciszewskiej „Czytające przedszkolaki. Mit, czy norma?”.

Jeżeli ktoś nie wie, do jakiego systemu się odnoszę, to napisze tylko, że my – pokolenie trzydziestoparolatków podlegaliśmy obowiązkowi przedszkolnemu od 6 roku życia. W obowiązkowej zerówce uczyliśmy się czytać, pisać i liczyć. Robiliśmy to pomiędzy czasem zabawy, a przedszkolnym obiadem. Nie pisaliśmy sprawdzianów, nie dostawaliśmy żadnych ocen, nawet opisowych, nie siedzieliśmy przy stolikach dłużej, niż kilkanaście minut. Potem szliśmy do ośmioklasowej szkoły. Mieliśmy na opanowanie tego samego (a właściwie mniejszego, bo świat poszedł do przodu) materiału o rok czasu więcej, niż dzieciaki idące do szkoły dziś. System ten oparty był na naukowych podstawach mających za podstawę jakość edukacji i dobro dziecka. Nie moment, w którym te dzieciaki pojawią się na rynku pracy i ratować będą podupadający system ubezpieczeń społecznych.

1 komentarz:

  1. W szkole, w której pracuję od trzech czy czterech lat są równoległe klasy siedmiolatków i sześciolatków. "Wiedzowo" młodsze dzieci dają radę, emocjonalnie nie bardzo...Próba wtłoczenia ich w szkolną dyscyplinę to porażka.

    OdpowiedzUsuń