Edukacja domowa nie jest w naszym kraju
czymś rozpowszechnionym. W przeciwieństwie do takich państw jak
USA, Kanada, Australia, czy nawet Wielka Brytania dotyczy zaledwie
setnych części procenta dzieci. Co więcej legalność nieposyłania
dzieci do szkoły bywa faktem, który szokuje osoby postronne. Tym,
co chyba dziwi najbardziej jest odpowiedzialność.
Zadziwiające bywa to, że ktokolwiek
bierze całkowitą odpowiedzialność za wykształcenie swych dzieci,
że czuje się na siłach nauczać przyrody, matematyki, czy
angielskiego. To jednak większość osób jest jeszcze w stanie
przełknąć. Gorzej jest z przyjęciem odpowiedzi na inne pytania.
Zanim napiszę o co dokładnie mi chodzi zaznaczę jedną rzecz.
Dotyczy to naszej rodziny, a nie wszystkich homeschoolersów. Każda
edukująca domowo rodzina jest inna. Każdy rodzic kieruje się
innymi przesłankami, każdy organizuje czas w domu inaczej. I to
jest ok. To, o czym pisze dotyczy mnie. Nie jest to bardziej, albo
mniej właściwe od tego, co dzieje się w innych domach, czy dzieci
chodzą tam do szkoły, czy nie.
Jedno z pierwszych zadawanych pytań to
zawarte w tytule: „Ale do gimnazjum to ich już poślesz?”. No
więc odpowiedź brzmi: Nie. Nikogo nigdzie nie będę posyłać,
podobnie, jak nikogo nie trzymam pod kluczem w domu. Jeżeli któreś
z moich dzieci powie pewnego dnia „Idę do szkoły”, to pójdzie.
Jeżeli mu się tam nie spodoba, to wróci. Nie zamierzam natomiast
naciskać na wynik sprawdzianu szóstoklasisty, egzaminu
gimnazjalnego, czy matury. To jest sprawa dzieci. Dzieci
mają ustawowy obowiązek do tych egzaminów podejść i tego
dopilnuję. Wyniki poznają, jeżeli będą je interesować. To
wszystko.
Kolejnym jest: „Jak organizujesz
naukę?”. No więc... nie organizuję. Dzieci uczą się wtedy,
kiedy chcą, czego chcą i ile chcą. Jeżeli ktoś ma ochotę, to
siedzi cały dzień nad książką, a jeżeli przez tydzień nikt nie
ma na nic ochoty, to pomaga w kuchni, bawi się klockami lego, biega
po domu, czy kłóci się z rodzeństwem. Żadnej z tech czynności
nie uważamy za marnowanie czasu.
A co z kontaktem z rówieśnikami? Na
co dzień mają kontakt z sobą nawzajem. Kontakt z rówieśnikami
miewają. Wiedzą, że jeżeli zechcą mieć go regularnie będą
zmuszeni chodzić na regularne zajęcia. Wracamy od czasu do czasu do
tematu, jednak jak dotąd nie usłyszałam, ok mamo, to zapisz nas
na... Jeżeli usłyszę to to zrobię. Jeżeli nie usłyszę, nie
zrobię.
Wartością, która przyświeca nam
jako homeschoolersom, a właściwie unschoolersom jest wolność i
wiara w to, że dzieciaki mają prawo do decydowania o sobie. Mają
też prawo do ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Nie oznacza to,
że w naszym domu panuje demokracja. Nasze dzieci nie decydują o
nas. Na tyle, na ile to jednak możliwe decydują o sobie. I
wszystkim nam to odpowiada, mimo, że bywa trudno.
Wiara w to, że dzieci mają prawo do decydowania o sobie przemawia do mnie najbardziej za edukacją domową. Jest jednak jedno pytanie, które mnie zawsze nurtuje skoro nie doświadczyły szkoły systemowej to czy mogą podjąć decyzję gdzie jest dla nich lepiej? To jest bardziej pytanie filozoficzne ...
OdpowiedzUsuńNie wiedzą, dlatego na poziomie wczesnej podstawówki to zawsze rodzic podejmuje decyzję. Dokładnie tak samo, jak podejmuje decyzję o wysłaniu dziecka do szkoły. Różnica polega na tym, że w ED dziecko może tą decyzję zakwestionować, a chodząc do szkoły już zazwyczaj nie.
OdpowiedzUsuńWiem, że stary wpis, ale właśnie przypadkiem trafiłam na Twojego bloga i jakbym o nas czytała! Nie dalej jak wczoraj odbyłam identyczną rozmowę z mamą kolegi syna z zajęć dodatkowych. Słowo w słowo "Ale do gimnazjum go poślesz?" Mina mamy na moją odpowiedź, że jak będzie chciał, to pójdzie, jak nie, to nie - bezcenna. Syn na razie (czwarta klasa, nigdy do szkoły nie chodził) do żadnej placówki się nie wybiera, chyba że na zajęcia dodatkowe, na które chodzić chce. Sam twierdzi, że szkoda mu czasu na szkołę, jak patrzy na kolegów z podwórka, którzy od pierwszego września przestali się pojawiać na dworze, bo prace domowe, druga zmiana w szkole itp.
OdpowiedzUsuń