Jakiś czas temu
przeczytałam na jednym z gospodarczych, jeśli się nie mylę,
portali artykuł, w którym autor rozpaczał nad faktem, jak bardzo
nieodpowiedzialna i mało przewidująca jest polska młodzież.
Przyczyną takiego osądu był sposób, w jaki większość
dzieciaków wybiera studia, a mianowicie, zamiast mądrze kierować
się poradami ekonomistów i rynkowymi trendami oni głupio idą na
to, co ich interesuje. Ta droga ma być zła, ponieważ skutkuje tym,
że ci młodzi ludzie nie mogą potem z tego właśnie powodu (?)
znaleźć pracy.
Moja głęboka
niezgoda z takim postawieniem sprawy wynika z trzech przesłanek.
Pierwsza, najmniej związana z tematem, to fakt, że na całym
świecie osobom z wyższym wykształceniem coraz trudniej znaleźć
prace wcale nie dlatego, że wybierają złe kierunki, ale dlatego,
że po prostu popyt na osoby wykształcone nie nadąża za podażą.
Tak samo jest w Polsce, Stanach, czy Chinach. Prawda jest taka, że
gdyby wszyscy ci, którzy wybierają kierunki humanistyczne poszli na
politechniki, to w ciągu paru lat rynek by się wysycił i tak samo
trudno byłoby o pracę w tych zawodach.
Drugim powodem
jest to, że ja osobiście postrzegam ogromną winę szkoły w tym,
że tak wielka część dzieciaków interesuje się tym samym, lub
interesuje się studiami, na których najmniej się napracują. Nie
wierzę, by „współczesna młodzież” w jakikolwiek sposób
różniła się od nas w ich wieku, czy od rówieśników sprzed 100
lat. Na pewno nie są głupsi. Po prostu szkoła popełnia dwa błędy
podstawowe. Zniechęca do przedmiotów „trudnych”, czyli tych,
które po angielsku określa się jako sience – matematyki, fizyki,
czy chemii, bo nimi zanudza. Z jednej strony nie ma warunków do
przeprowadzania doświadczeń, z drugiej system szkolenia nauczycieli
przedmiotowych jest w Polsce po prostu tragiczny i w żaden sposób
nie przygotowuje ich do nauki zawodu, a jedynie do wypełniania
papierów (może kiedyś dokładniej o tym napiszę). Poza tym szkoła
(nie tylko polska) w której jest nacisk wyłącznie na ścisłą
wiedzę i testy, gdzie nie ma miejsca na sztukę, czy już w ogóle
na zapoznawanie się z jakimkolwiek rzemiosłem skutecznie zawęża
horyzonty dzieciom i nie pozwala na poznanie tego, co może ich tak
naprawdę interesować.
Po drugie, i
najważniejsze aż trudno uwierzyć, że ktoś na tym świecie jeszcze
wierzy w homo economicus i w to, że człowiek działa czysto
racjonalnie. Chodzi mi konkretnie o to, że zakładanie, że ktoś
pójdzie na studia, które uważa za nudne, skończy je bez odrobiny
pasji i nawet podejmie pracę w zawodzie, kiedykolwiek będzie daną
rzecz dobrze robił. Czy naprawdę potrzebujemy miernych
informatyków, słabych architektów, budowlańców, czy
niecierpiących ludzi lekarzy? (Inna sprawa, że ten ostatni zawód
wydaje się akurat przyciągać wiele osób myślących w kategoriach
zysków i strat, gdyż jest prestiżowy i jako jeden z nielicznych
praktycznie gwarantuje pracę, a po kilku, kilkunastu latach także
godziwe zarobki. Być może stąd tylu lekarzy pozbawionych
powołania, czy pasji, czy zwyczajnej empatii.)
Tak naprawdę nie
chodzi o to, by poświęcić na coś 10 000 godzin i dzięki temu
stać się mistrzem. Żeby być w czymś naprawdę świetnym, trzeba
to kochać. Tu właśnie wychodzi naprzeciw moim poglądom książka
Kena Robinsona „Uchwycić żywioł”. Możemy w niej poznać
dzieje kilkudziesięciu osób – od wybitnych muzyków, sportowców
olimpijskich, po wyjątkowych nauczycieli, czy utalentowanych
wiolonczelistów. Ludzi tych dzieli bardzo wiele – pochodzą z
różnych krajów, robią różne rzeczy, jedni urodzili się w
biedzie, inni od urodzenia byli dobrze sytuowani. Jedni są
profesorami, inni nie ukończyli liceum, bo ze szkołą nie było im
po drodze. Nie wszyscy wzbogacili się, czy odnieśli międzynarodowy
sukces. Wszyscy za to są szczęśliwi i naprawdę świetni w ty, co
robią. A stało się tak, ponieważ odnaleźli swój żywioł –
swoją pasję, coś co pragną robić i co nie jest dla żadnego z
nich tylko pracą. Jest ich powołaniem, czymś, z czego czerpią
energię. Od kiedy to odkryli włożyli w samodoskonalenie ogromne
ilości pracy, dlatego, że pragnęli nauczyć się więcej, stworzyć
coś niezwykłego. Nie po to, by napawać się efektem (nieraz
skądinąd spektakularnym), ale po to, by robić to, co kochają,
wierząc,że ich działanie ma sens.
Robinson poświęca
całe rozdziały na sposoby odnajdowania żywiołu, na to, jak w tym
pomagać, co jest potrzebne, by dzieciaki, lub nawet ludzie dorośli
mieli możliwość swoją pasję odnaleźć. Potrzeba plemienia –
grupy ludzi, których łączą zainteresowania, przydaje się mentor,
pomóc może też dobrze pomyślana szkoła. To ważne szczegóły
techniczne. Dla mnie jednak o wiele bardziej istotne było coś, co
stanowi chyba główny przekaz tej książki. Głębokie przekonanie
autora, które zresztą całkowicie podzielam, że każdy, dosłownie
każdy człowiek – niezależnie od wieku, narodowości, czy statusu
materialnego ma jakiś żywioł, który może odnaleźć. Każdy
dysponuje tym czymś, w czym może być po prostu świetny i czemu
pragnąłby poświęcić życie, gdyby tylko miał szansę na to
trafić.
Takie spojrzenie
zupełnie zmienia perspektywę patrzenia na młodego człowieka,
który przestaje być białą kartką do zapisania przez wychowawców
i nauczycieli, ale niewiadomą, która chowa w sobie klejnot, który
może zostać odkryty i nadać życiu jednostki głęboki sens. I
nikt nie ma prawa oceniać żywiołu – stwierdzać, że zostanie
świetnym cieślą jest gorsze, niż bycie adwokatem, że praca
krawcowej jest mniej ważna, niż architekta, czy wykładowcy
akademickiego. Tego, czego najbardziej potrzebujemy wokół siebie,
to ludzie z pasją, ludzie zadowoleni z tego co robią i lubiący to
robić. Zamiast zatem wmawiać ludziom kim powinni zostać, bo to się
opłaca, powinniśmy (my rodzice, psychologowie, nauczyciele,
wychowawcy) stwarzać możliwość znalezienia tego czegoś. Decyzja,
czy ktoś będzie chciał z tego żyć, czy pozostawi to sobie jako
hobby i relaks także powinna należeć do jednostki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz