piątek, 11 marca 2016

"Uchwycić żywioł"

Jakiś czas temu przeczytałam na jednym z gospodarczych, jeśli się nie mylę, portali artykuł, w którym autor rozpaczał nad faktem, jak bardzo nieodpowiedzialna i mało przewidująca jest polska młodzież. Przyczyną takiego osądu był sposób, w jaki większość dzieciaków wybiera studia, a mianowicie, zamiast mądrze kierować się poradami ekonomistów i rynkowymi trendami oni głupio idą na to, co ich interesuje. Ta droga ma być zła, ponieważ skutkuje tym, że ci młodzi ludzie nie mogą potem z tego właśnie powodu (?) znaleźć pracy.
Moja głęboka niezgoda z takim postawieniem sprawy wynika z trzech przesłanek. Pierwsza, najmniej związana z tematem, to fakt, że na całym świecie osobom z wyższym wykształceniem coraz trudniej znaleźć prace wcale nie dlatego, że wybierają złe kierunki, ale dlatego, że po prostu popyt na osoby wykształcone nie nadąża za podażą. Tak samo jest w Polsce, Stanach, czy Chinach. Prawda jest taka, że gdyby wszyscy ci, którzy wybierają kierunki humanistyczne poszli na politechniki, to w ciągu paru lat rynek by się wysycił i tak samo trudno byłoby o pracę w tych zawodach.
Drugim powodem jest to, że ja osobiście postrzegam ogromną winę szkoły w tym, że tak wielka część dzieciaków interesuje się tym samym, lub interesuje się studiami, na których najmniej się napracują. Nie wierzę, by „współczesna młodzież” w jakikolwiek sposób różniła się od nas w ich wieku, czy od rówieśników sprzed 100 lat. Na pewno nie są głupsi. Po prostu szkoła popełnia dwa błędy podstawowe. Zniechęca do przedmiotów „trudnych”, czyli tych, które po angielsku określa się jako sience – matematyki, fizyki, czy chemii, bo nimi zanudza. Z jednej strony nie ma warunków do przeprowadzania doświadczeń, z drugiej system szkolenia nauczycieli przedmiotowych jest w Polsce po prostu tragiczny i w żaden sposób nie przygotowuje ich do nauki zawodu, a jedynie do wypełniania papierów (może kiedyś dokładniej o tym napiszę). Poza tym szkoła (nie tylko polska) w której jest nacisk wyłącznie na ścisłą wiedzę i testy, gdzie nie ma miejsca na sztukę, czy już w ogóle na zapoznawanie się z jakimkolwiek rzemiosłem skutecznie zawęża horyzonty dzieciom i nie pozwala na poznanie tego, co może ich tak naprawdę interesować.
Po drugie, i najważniejsze aż trudno uwierzyć, że ktoś na tym świecie jeszcze wierzy w homo economicus i w to, że człowiek działa czysto racjonalnie. Chodzi mi konkretnie o to, że zakładanie, że ktoś pójdzie na studia, które uważa za nudne, skończy je bez odrobiny pasji i nawet podejmie pracę w zawodzie, kiedykolwiek będzie daną rzecz dobrze robił. Czy naprawdę potrzebujemy miernych informatyków, słabych architektów, budowlańców, czy niecierpiących ludzi lekarzy? (Inna sprawa, że ten ostatni zawód wydaje się akurat przyciągać wiele osób myślących w kategoriach zysków i strat, gdyż jest prestiżowy i jako jeden z nielicznych praktycznie gwarantuje pracę, a po kilku, kilkunastu latach także godziwe zarobki. Być może stąd tylu lekarzy pozbawionych powołania, czy pasji, czy zwyczajnej empatii.)
Tak naprawdę nie chodzi o to, by poświęcić na coś 10 000 godzin i dzięki temu stać się mistrzem. Żeby być w czymś naprawdę świetnym, trzeba to kochać. Tu właśnie wychodzi naprzeciw moim poglądom książka Kena Robinsona „Uchwycić żywioł”. Możemy w niej poznać dzieje kilkudziesięciu osób – od wybitnych muzyków, sportowców olimpijskich, po wyjątkowych nauczycieli, czy utalentowanych wiolonczelistów. Ludzi tych dzieli bardzo wiele – pochodzą z różnych krajów, robią różne rzeczy, jedni urodzili się w biedzie, inni od urodzenia byli dobrze sytuowani. Jedni są profesorami, inni nie ukończyli liceum, bo ze szkołą nie było im po drodze. Nie wszyscy wzbogacili się, czy odnieśli międzynarodowy sukces. Wszyscy za to są szczęśliwi i naprawdę świetni w ty, co robią. A stało się tak, ponieważ odnaleźli swój żywioł – swoją pasję, coś co pragną robić i co nie jest dla żadnego z nich tylko pracą. Jest ich powołaniem, czymś, z czego czerpią energię. Od kiedy to odkryli włożyli w samodoskonalenie ogromne ilości pracy, dlatego, że pragnęli nauczyć się więcej, stworzyć coś niezwykłego. Nie po to, by napawać się efektem (nieraz skądinąd spektakularnym), ale po to, by robić to, co kochają, wierząc,że ich działanie ma sens.
Robinson poświęca całe rozdziały na sposoby odnajdowania żywiołu, na to, jak w tym pomagać, co jest potrzebne, by dzieciaki, lub nawet ludzie dorośli mieli możliwość swoją pasję odnaleźć. Potrzeba plemienia – grupy ludzi, których łączą zainteresowania, przydaje się mentor, pomóc może też dobrze pomyślana szkoła. To ważne szczegóły techniczne. Dla mnie jednak o wiele bardziej istotne było coś, co stanowi chyba główny przekaz tej książki. Głębokie przekonanie autora, które zresztą całkowicie podzielam, że każdy, dosłownie każdy człowiek – niezależnie od wieku, narodowości, czy statusu materialnego ma jakiś żywioł, który może odnaleźć. Każdy dysponuje tym czymś, w czym może być po prostu świetny i czemu pragnąłby poświęcić życie, gdyby tylko miał szansę na to trafić.
Takie spojrzenie zupełnie zmienia perspektywę patrzenia na młodego człowieka, który przestaje być białą kartką do zapisania przez wychowawców i nauczycieli, ale niewiadomą, która chowa w sobie klejnot, który może zostać odkryty i nadać życiu jednostki głęboki sens. I nikt nie ma prawa oceniać żywiołu – stwierdzać, że zostanie świetnym cieślą jest gorsze, niż bycie adwokatem, że praca krawcowej jest mniej ważna, niż architekta, czy wykładowcy akademickiego. Tego, czego najbardziej potrzebujemy wokół siebie, to ludzie z pasją, ludzie zadowoleni z tego co robią i lubiący to robić. Zamiast zatem wmawiać ludziom kim powinni zostać, bo to się opłaca, powinniśmy (my rodzice, psychologowie, nauczyciele, wychowawcy) stwarzać możliwość znalezienia tego czegoś. Decyzja, czy ktoś będzie chciał z tego żyć, czy pozostawi to sobie jako hobby i relaks także powinna należeć do jednostki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz