piątek, 28 sierpnia 2015

Sklepiki szkolne, czyli tak dobrze, że aż źle

Jak zapewne każdy z Was już zdążył się zorientować, ustawodawca postanowił zadbać o zdrowie i wagę dzieci zmieniając asortyment szkolnych sklepików. W pierwszej chwili wpadłam w zachwyt, że świetnie, że nie będzie batonów i czipsów, że będzie normalne, prawdziwe jedzenie. Nadal uważam, że to świetnie. Byłoby świetnie, gdyby to było normalne jedzenie, ale nie jest.
Moje dzieci przyzwyczajone są do owsianki, kaszy jaglanej, czy mleka miksowanego z tego, co akurat jest w domu, ale to nie jest normą i jeszcze długo taką normą nie będzie. Jeżeli ktoś sądzi, że dzieci dotąd żywiące się czipsami i colą nagle przerzucą się na mleko migdałowe i chleb żytni pełnoziarnisty na zakwasie z chudą szynką i pomidorem (oczywiście bez majonezu!), to mogą się mocno zawieść. Na tej reformie niestety zyskają głównie okoliczne sieciówki, które, często znajdując się kilkadziesiąt metrów od szkoły spokojnie będą oferowały wszystko to, co dzieciaki chcą jeść, co dotąd jadły i co jeść nadal będą, bo przepaść między fastfoodem, a zdrową żywnością jest zwyczajnie zbyt duża, a restrykcje tak drastyczne, że nie dziwiłabym się, gdyby nawet nauczyciele nauczyli się pamiętać o zakupie czegoś w drodze do pracy.
Tą zmianę można było wprowadzać stopniowo – z roku na rok ograniczając zawartość cukru i soli, wyprowadzając „najgorsze” produkty i na ich miejsce wprowadzając te zdrowsze. Zdecydowano się jednak na skok na głęboką wodę. Skok, który niestety, a jest to szkoda ogromna, może skończyć się utonięciem. Przykładem jest zespół szkół znajdujący się niedaleko mnie. W tej dużej, bo liczącej kilkuset uczniów szkole już sklepiku szkolnego nie ma. Sklepik, który znajdował się tam od ponad dwudziestu lat (wiem, bo sama do niego chodziłam na przerwach) został po prostu zamknięty, bo właściciel nie miał złudzeń, że w sportowej szkole znajdą się chętni na napój orkiszowy. Zwłaszcza, że w okolicy jest kilka sklepów, które nie będą w żaden sposób ograniczane. Dzieciaki po prostu będą przebiegać przez ruchliwe skrzyżowanie na przerwach, żeby nabyć upragnionego batona, czy inne czipsy.
Do tego dochodzi kolejna kwestia, czyli szkolne obiady, czy ogólnie żywienie w takich placówkach, jak internaty szkolne. Tam też z dnia na dzień dostarczyciele posiłków (szkoły przecież nie mają już raczej własnych stołówek) będą musieli przerzucić się z rozgotowanego pszennego makaronu na zdrową, pełnoziarnistą bezcukrową i bezsolną żywność, która jest zwyczajnie droga. W internacie, w którym na śniadanie był tani krem czekoladowy, dżem i słodkie płatki będzie musiało być coś innego. Pytanie brzmi co? Co dostarczy katering za 20 złotych za trzy posiłki dla dojrzewających sportowców? Jak w takiej cenie (na droższe posiłki tych dzieciaków często po prostu nie stać) zmieścić te wszystkie zdrowe rzeczy, kiedy wprowadzając przepisy nikt nie pomyślał o tym, by je dofinansować, wyrównać jakoś różnicę w cenie między żywnością zdrową a najtańszą? Obawiam się, że skończy się na pieczywie „ciemnym”, bo farbowanym karmelem i innymi podróbkami zdrowej żywności.
Straszna szkoda, bo pomysł na zmianę nawyków żywieniowych młodego pokolenia jest świetny. Tyle tylko, że nikt nie lubi, kiedy ktoś odgórnie coś mu zabiera dając w zamian coś, co po prostu mu nie smakuje, a w dodatku jest o wiele droższe. Głęboko wierzę, że można było znaleźć w tej kwestii jakiś złoty środek, i, że szkoły go znajdą, żeby faktycznie, a nie tylko na papierze poprawić sposób odżywiania przyszłości narodu.
Istnieje jeszcze jedna, pewnie najbardziej drażliwa kwestia, bo nie dotycząca samych dzieci i ich żywienia. Po wprowadzeniu tak drastycznych, niemal zerojedynkowych zmian w przepisach wiele sklepików, tak jak ten wcześniej wspomniany po prostu przestanie istnieć. Jest to w skali kraju kwestia tysięcy drobnych przedsiębiorców, którzy stracą pracę. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że zyskają na tym sklepy sieciowe i restauracje fast food, a stracą ostatecznie wszyscy inni.

Niegrzecznie dzieci

Coraz więcej rodziców jest świadomych swego wpływu na zachowanie dzieci. Coraz więcej jest skłonnych brać za te zachowania współodpowiedzialność i zamiast nazywać dzieci niegrzecznymi i karać je, czy nawet wyciągać konsekwencje starają się rozmawiać i pomagać im zaspokajać potrzeby. Oni z dziećmi są, poświęcają im czas i uwagę, starają się pozwalać na samodzielność. Strasznie lubię z takimi ludźmi pracować, ale i oni często mają kłopoty z poradzeniem sobie z frustracją, bo pomimo starań dzieci nadal robią rzeczy, których naprawdę woleliby uniknąć, albo po prostu ich zachowanie ulega dezorganizacji – do płaczu, krzyku, nawet bicia. Wielu wspaniałych rodziców staje w tym momencie przed lustrem i pyta samych siebie, co zrobiłem źle? Gdzie popełniłem błąd wychowawczy?
Kwestia jest taka, że w większości przypadków nigdzie. Pierwszym i podstawowym powodem takich zachowań jest to, że dziecko jest dzieckiem. Ma swój temperament i jest na takim, a nie innym etapie rozwoju. Przeżywa swoje kryzysy, ma swoje stresy i problemy a jeszcze wiele lat zajmie mu nauczenie się reagowania na nie w sposób konstruktywny. Tak po prostu jest i im szybciej to do nas dotrze, im szybciej zaakceptujemy naszą bezradność tym lepiej dla nas.
Nie wszystko pozostaje jednak poza naszym wpływem. Możemy pomóc dzieciom na kilka bardzo prostych sposobów, dzięki którym o wiele łatwiej będzie nam utrzymywać dobrą relację. Są to rzeczy, które rzadko są postrzegane jako coś, co może wpływać negatywnie na zachowanie, ale wpływa i wpływać nie przestanie.
Po pierwsze: sen. Dzieci potrzebują dużo snu i jego ilość powinny sobie same regulować. Oznacza to, że na długość snu nie powinna wpływać telewizja, tablet, czy telefon komórkowy. Jeżeli dziecko nie ma dostępu do multimediów wieczorem, to nie będą one na nim wymuszały dłuższego funkcjonowania, a także nie zaburzą im snu (osoby zasypiające przed telewizorem, albo trzymające telefon pod poduszką śpią płycej i są rano mniej wypoczęte).
Kolejna rzecz, to multimedia same w sobie. Często dziecko marudzi, a rodzic potrzebuje chwili spokoju, więc puszcza maluchowi bajkę, daje tablet, czy komórkę i zapewnia sobie chwilę spokoju. Problem w tym, że jest to spokój iluzoryczny, gdyż niemal zawsze prowadzi do tego, że dziecko jest przemęczone, przestymulowane, a właściwe stymulowane nierównomiernie, bo tylko przy pomocy bodźców wzrokowych i słuchowych. Staje się nerwowe, nie radzi sobie z własnymi emocjami, a jeżeli te urządzenia są używane przez dłuższy czas, po prostu popada w uzależnienie i każda próba ograniczenia mediów kończy się awanturą.
Następna przyczyną opisanych wcześniej zachowań jest cukier w diecie. Wahania glukozy we krwi, jej nagłe spadki i wzrosty powodują, że emocje dziecka mają równie duże wahania, a w efekcie i jemu i rodzicowi jest zwyczajnie ciężko.
Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć jest przebywanie na świeżym powietrzu, zwłaszcza w otoczeniu zieleni. Właśnie bieganie, skakanie, zwykły spacer może nawet w znacznym stopniu zrównoważyć to, o czym pisałam wcześniej. Dzieci zamknięte w czterech ścianach bardzo szybko zaczynają się męczyć. Nic nie jest w stanie zapewnić im tak zrównoważonych bodźców wzrokowych, słuchowych, dotykowych, kinestetycznych jak zabawa na świeżym powietrzu. Nic ich tak nie odpręża, nie pozwala wypocząć, a zarazem nie prowadzi do zdrowego zmęczenia pozwalającego zasnąć i wyspać się. Obcowanie z naturą jest źródłem wyzwań, dzięki którym dzieci mogą poznawać same siebie. Tam też mogą czuć się wolne, odreagowywać stres, a nawet poprawiać koncentrację i leczyć to, co określane jest jako ADHD.
Jeżeli zatem rodzic czuje, że nie daje sobie rady, że nie rozumie swego dziecka, że nie może się z nim dogadać, to w pierwszej kolejności powinien wyjść z dzieckiem na długi spacer zostawiając w domu komórkę i tablet, zjeść zdrowy, bezcukrowy posiłek, pójść wcześnie spać nie korzystając wcześniej z komputera, tabletu, czy komórki. Jeżeli zrobią to razem, to już po kilku dniach takiej terapii prawdopodobnie wiele się zmieni – dziecko będzie spokojniejsze, będzie rzadziej płakać, czy wybuchać, a rodzic nagle znajdzie w sobie entuzjazm i siłę do tego, żeby nawet w trudnych chwilach być obok bez silnej frustracji i załamywania rąk. Jeżeli to wszystko nie pomoże, być może czas poszukać pomocy.
Przed nami ostatni weekend wakacji. To świetny moment na podjęcie takiej próby i sprawdzenie, czy i jak zmieni to nastrój i relacje w rodzinie.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Bezpieczni rodzice

Od kilku, może nawet kilkunastu lat w mediach oglądać możemy kampanie społeczne mające na celu poprawę jakości rodzicielstwa Polaków. Dobrze, że są, niewątpliwie są bowiem potrzebne, skoro nadal większość mieszkańców naszego kraju uważa, że kary cielesne są nie tylko dopuszczalne, ale nawet niezbędne w niektórych sytuacjach. Problem w tym, że są one skrajnie nieskuteczne, bo poglądy Polaków zmieniają się skrajnie wolno. Na niepowodzenie skazana jest moim zdaniem też kampania „Strefa bezpiecznego rodzica”.
I to mimo tego, że jest ona świetnie przygotowana graficznie i medialnie – filmy zrealizowane z udziałem znanych aktorów, dobrze nakręcone przykuwają uwagę, podobnie jak plakaty. Problem w tym, że po pierwsze filmiki informują o tym, o czym niemal już każdy słyszał – bicie jest złe. Specjalnie napisałam każdy słyszał, a nie każdy wie, bo ogromne rzesze ludzi się z tym nie zgadzają. Kolejnym zarzutem wobec filmów jest to, co pokazują. Możemy na nich zobaczyć agresję rodzica wobec dziecka. Sceny wyglądają naprawdę okrutnie, a rodzice wyglądają przerażająco. Jest to zapewne przemyślane i tak właśnie miało być. Problem w tym, ze to raczej nie zmieni niczyjej postawy.
Dlaczego? Ponieważ rodzice nie będą identyfikować się z tymi potworami. „Przecież ja nie stwarzam zagrożenia dla swego dziecka”, „U mnie to tak nie wygląda”, przecież ja nie biję dziecka po głowie, nie biję go pasem itp... A jeżeli rodzic rzeczywiście to robi? W większości przypadków podsumuje to jednym słowem „pieprzenie”.
Co z rodzicami, którzy rzeczywiście się przestraszą, postanowią zmienić swoje podejście do tematu, albo, co bardziej prawdopodobne biją, bo inaczej nie potrafią – chcieliby postępować inaczej, ale „puszczają im nerwy” i cierpią z powodów wyrzutów sumienia? Ono mogą wejść na stronę i wypełnić test.
Ten ostatni wypełniłam z ciekawości, żeby dowiedzieć się, jakim jestem rodzicem zdaniem autorów kampanii i mocno się zdziwiłam. Każde z pytań jest opisem sytuacji, a uczestnik ma do wyboru 3 lepsze lub gorsze sposoby na rozwiązanie problemu. Jedne z nich są bardziej empatyczne, inne bardziej manipulacyjne. Żadne z nich nie zawiera zachowań agresywnych. Na koniec testu otrzymuje się certyfikat bezpiecznego rodzica. Można przy tym ściągnąć pakiet umożliwiający zmianę zdjęcia na Facebooku i promowanie w ten sposób akcji.
Niezależnie zatem od tego, jakie zachowanie w rzeczywistości preferuje rodzic zawsze okazuje się, że jest rodzicem bezpiecznym. Ja rozumiem po co to jest. Ludzie lubią robić sobie testy, chętnie klikną „zrób test”, a wtedy autorzy przemycą im przykłady „właściwych” zachowań, z których rodzice będą mogli później skorzystać. Niestety, zupełnie nie wierzę w powodzenie tego pomysłu z dwóch powodów. Po pierwsze język, jakiego użyto w teście jest moim zdaniem fatalny. Po pierwsze nazywanie dziecka „małym tyranem” stawia je na przegranej pozycji, ale to jednorazowe, pewnie się czepiam. Prawdziwym problemem jest używanie sformułowań takich jak „renegocjujesz zasady i normy domowe”, „wydłużasz czas waszych wspólnych aktywności” albo „zmieniasz sposób komunikatu na mniej nakazowy”. Przecież tego nikt nie zrozumie! Jak można dotrzeć do ludzi, a co więcej, zmieniać ich postawy mówiąc do nich niezrozumiałymi frazesami i ogólnikami. Przecież przez ten język ciężko się przebić, a jak to się już uda, to nadal nie wiadomo jak właściwie należy się zachować. Renegocjacja jakichkolwiek umów to proces niezwykle złożony i większość z nas tego nie potrafi robić nawet w pracy, a co dopiero w kontaktach z kilkulatkiem.
Efekt jest taki, że przez test brnie się szybko, wybierając najbardziej zrozumiałą odpowiedź, zapominając, o czym traktowało poprzednie pytanie i jakie były możliwe odpowiedzi. To nic dać nie może. Zmiana postaw, które kształtowały się przez pierwsze kilkanaście lat życia człowieka to proces naprawdę skomplikowany. Konieczna jest wiedza i umiejętność jej zastosowania. Potrzebna jest nauka i wsparcie. Absolutnie żadnej z tych rzeczy nie otrzymuje osoba odwiedzająca ta stronę. Zamiast tego dostaje pakiet materiałów na FB. Zamiast się uczyć, otrzymać pomoc, ma promować akcję i chwalić się, ze jest bezpiecznym rodzicem, niezależnie od tego, czy rzeczywiście nim jest.
Nie chodzi mi krytykę twórców kampanii. Rozumiem ich zamysł, rozumiem dobre chęci. Jest mi tylko żal zmarnowanej szansy, źle spożytkowanych zasobów. Problem, który oni ukazują rzeczywiście istnieje i jest niezwykle poważny. Szkoda tylko, że tak świetnie zrobiona akcja nie ma szans dokonać żadnych zmian, bo szuka prostych rozwiązań dla ekstremalnie złożonych problemów.

środa, 26 sierpnia 2015

Kto nam zmieni szkołę?

Jednym z miejsc, z którymi współpracuję jest szkoła rodzenia. Bardzo lubię spotkania z przyszłymi rodzicami – rodzicami świadomymi, pełnymi nadziei z jednej strony, ale też z niepokojem patrzącymi na przyszłość swoich dzieci. W jednej z grup wywiązała się kiedyś dyskusja na temat szkoły. Jedna z mam pytała, czy sądzę, że zanim jej dziecko, jeszcze wtedy nienarodzone pójdzie do szkoły ona się zmieni na lepsze. Odpowiedziałam, że nie sądzę, by zrobiła to sama z siebie. Od tamtego spotkania minął rok, a ja nadal jestem głęboko przekonana, że to, co wtedy poradziłam stropionym mamą było właściwe.
Nikt za Was szkoły nie zmieni. Jeżeli jesteście rodzicami małych dzieci, to macie jeszcze czas, by o inną szkołę dla Waszych dzieci zawalczyć, stworzyć ją na nowo.
I głęboko wierzę, że można to zrobić oddolnie, bez wywierania presji na ustawodawcę, a także bez wielkich pieniędzy. O przykład nietrudno. Jeżeli w danej klasie jest jedno dziecko, którego rodzic sprzeciwia się zadaniom domowy w pierwszej klasie, mama słusznie obawia się tego, że spotka się z krytyką swego pomysłu i nauczyciel nie podejmie z nią dyskusji. Jeżeli jednak rodzice o podobnych poglądach z okolicy skrzykną się i poślą dzieci do jednej klasy, jeżeli będzie ich połowa, czy choćby jedna trzecia i jeżeli podejmą konstruktywną dyskusję z nauczycielem mają szansę namówić nauczycielkę na eksperyment z choćby zadaniami wyłącznie dla chętnych. Jeżeli sprzeciwią się ocenianiu dzieci przy pomocy chmurek i słoneczek, czy wręcz regularnych ocen (które wbrew zaleceniom bywają stosowane w klasach 1-3), istnieje duża szansa, że nauczyciel także się na to zgodzi.
Co więcej, mało kto o tym wie, ale rodzice mają naprawdę spory wpływ na funkcjonowanie szkoły, także państwowej. Poprawka, oni mogą mieć na to wpływ – od wyboru nauczyciela uczącego daną klasę, po współdecydowanie o części godzin dydaktycznych. Muszą jednak znać swoje prawa i je egzekwować. Tylko niestety nie mogą czekać aż coś się zmieni. Bez oddolnej inicjatywy, bez pokazania wszystkim wokoło, że można inaczej (wielu nauczycieli pracuje tak, jak pracuje nie dlatego, że chce, ale dlatego, że zna swoje metody i boi się, że zmiana przyniosłaby gorsze efekty) nie da się naszej szkoły zmienić. Rodzice muszą wziąć zmiany w swoje ręce, wziąć odpowiedzialność i uwierzyć w to, że można, że da się działać inaczej, niż dotąd. Jeżeli każdemu kolejnemu rocznikowi ma być w szkole lepiej, to musimy porzucić nasz sport narodowy, czyli narzekanie, że jest źle i zabrać się do pracy. Nie warto przy tym traktować nauczycieli jak wrogów, lecz jak partnerów, którzy nie tylko mogą tą zmianę współtworzyć, ale nawet na niej skorzystać. Nie z każdym się da, ale warto próbować z tym konkretnym człowiekiem, z którym ma się wspólny cel, jakim jest wychowanie i wyedukowanie własnego dziecka.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Ale do gimnazjum to już ich poślesz, prawda?

Edukacja domowa nie jest w naszym kraju czymś rozpowszechnionym. W przeciwieństwie do takich państw jak USA, Kanada, Australia, czy nawet Wielka Brytania dotyczy zaledwie setnych części procenta dzieci. Co więcej legalność nieposyłania dzieci do szkoły bywa faktem, który szokuje osoby postronne. Tym, co chyba dziwi najbardziej jest odpowiedzialność.
Zadziwiające bywa to, że ktokolwiek bierze całkowitą odpowiedzialność za wykształcenie swych dzieci, że czuje się na siłach nauczać przyrody, matematyki, czy angielskiego. To jednak większość osób jest jeszcze w stanie przełknąć. Gorzej jest z przyjęciem odpowiedzi na inne pytania. Zanim napiszę o co dokładnie mi chodzi zaznaczę jedną rzecz. Dotyczy to naszej rodziny, a nie wszystkich homeschoolersów. Każda edukująca domowo rodzina jest inna. Każdy rodzic kieruje się innymi przesłankami, każdy organizuje czas w domu inaczej. I to jest ok. To, o czym pisze dotyczy mnie. Nie jest to bardziej, albo mniej właściwe od tego, co dzieje się w innych domach, czy dzieci chodzą tam do szkoły, czy nie.
Jedno z pierwszych zadawanych pytań to zawarte w tytule: „Ale do gimnazjum to ich już poślesz?”. No więc odpowiedź brzmi: Nie. Nikogo nigdzie nie będę posyłać, podobnie, jak nikogo nie trzymam pod kluczem w domu. Jeżeli któreś z moich dzieci powie pewnego dnia „Idę do szkoły”, to pójdzie. Jeżeli mu się tam nie spodoba, to wróci. Nie zamierzam natomiast naciskać na wynik sprawdzianu szóstoklasisty, egzaminu gimnazjalnego, czy matury. To jest sprawa dzieci. Dzieci mają ustawowy obowiązek do tych egzaminów podejść i tego dopilnuję. Wyniki poznają, jeżeli będą je interesować. To wszystko.
Kolejnym jest: „Jak organizujesz naukę?”. No więc... nie organizuję. Dzieci uczą się wtedy, kiedy chcą, czego chcą i ile chcą. Jeżeli ktoś ma ochotę, to siedzi cały dzień nad książką, a jeżeli przez tydzień nikt nie ma na nic ochoty, to pomaga w kuchni, bawi się klockami lego, biega po domu, czy kłóci się z rodzeństwem. Żadnej z tech czynności nie uważamy za marnowanie czasu.
A co z kontaktem z rówieśnikami? Na co dzień mają kontakt z sobą nawzajem. Kontakt z rówieśnikami miewają. Wiedzą, że jeżeli zechcą mieć go regularnie będą zmuszeni chodzić na regularne zajęcia. Wracamy od czasu do czasu do tematu, jednak jak dotąd nie usłyszałam, ok mamo, to zapisz nas na... Jeżeli usłyszę to to zrobię. Jeżeli nie usłyszę, nie zrobię.
Wartością, która przyświeca nam jako homeschoolersom, a właściwie unschoolersom jest wolność i wiara w to, że dzieciaki mają prawo do decydowania o sobie. Mają też prawo do ponoszenia konsekwencji swoich decyzji. Nie oznacza to, że w naszym domu panuje demokracja. Nasze dzieci nie decydują o nas. Na tyle, na ile to jednak możliwe decydują o sobie. I wszystkim nam to odpowiada, mimo, że bywa trudno.

sobota, 22 sierpnia 2015

Sześciolatki w polskiej szkole w świetle badań

Wczoraj było mocno emocjonalnie, dziś spróbuję trochę mniej, chociaż muszę przyznać, że mi także przychodzi to z trudem. W ogóle najsmutniejsze moim zdaniem jest to, że kwestia sześciolatków owszem elektryzuje rzesze ludzi, ale dyskusji merytorycznej jest jak na lekarstwo. A szkoda, bo argumentów znaleźć można sporo (ja ze względów objętościowych skupiam się dziś na jednym).
Pan Profesor Vetulani na swoim blogu pyta, czy chcemy być enklawą Wschodu. Pierwsze, co przyszło mi namyśl, to stwierdzenie, że bardzo chętnie będę enklawą Wschodu jeżeli do tegoż należy cała Skandynawia. Pomijając fakt, że bardzo chętnie znalazłabym się w takim towarzystwie zwłaszcza pod względem dochodów i standardu życia, jak i jakości edukacji, są inne powody, dla których cały „blok wschodni” posyła dzieci w tym samym wieku do szkoły. I są to powody na wskroś racjonalne, wynikające z długotrwałych badań prowadzonych przez instytuty naukowe, również polskie, których celem było ustalenie optymalnego systemu kształcenia.
Choć dziś trudno to sobie wyobrazić, w latach siedemdziesiątych, zanim wprowadzono rozporządzenia dotyczące tego jak uczyć małe dzieci i kiedy powinny one zaczynać edukację, poproszono pedagogów o opinię, robiono badania i wykonano eksperymenty. Efektem tego było ustalenie, że najlepiej będzie uczyć czytania, pisania i liczenia sześciolatki. I tu zgadzamy się z tym, co twierdzi ministerstwo. Przynajmniej częściowo.
Tym, co jednak zadecydowało o pozostawieniu sześciolatków w przedszkolu był eksperyment wykonany w puławskiej szkole, gdzie porównano efekty edukacji w warunkach szkolnych dzieci sześcio i siedmioletnich. Okazało się, że efekty były zdecydowanie różne, a mianowicie sześciolatki znosiły warunki szkolne zdecydowanie gorzej, osiągały gorsze wyniki. Co ciekawe efekt ten kumulował się i dysproporcja między osiągnięciami tych dwóch grup dzieci w klasie drugiej zdecydowanie się pogłębiła na niekorzyść dzieci, które poszły do szkoły wcześniej.
Mamy zatem w miarę jasne i czytelne przesłanki do niedokonywania, a nawet cofania zmian. Chyba, że reformatorzy również wykonywali takie badania, i na ich podstawie zmieniają system edukacji. Szkoda, że się nimi nie chwalą, bo mogliby mnie przekonać i w sumie już od dawna czekam na jakąkolwiek merytoryczną argumentację drugiej strony.
Jeżeli ktoś chciałby dowiedzieć się nieco więcej na temat przytoczonych wyżej faktów może sięgnąć po świetną książkę p. Ewy Arciszewskiej „Czytające przedszkolaki. Mit, czy norma?”.

Jeżeli ktoś nie wie, do jakiego systemu się odnoszę, to napisze tylko, że my – pokolenie trzydziestoparolatków podlegaliśmy obowiązkowi przedszkolnemu od 6 roku życia. W obowiązkowej zerówce uczyliśmy się czytać, pisać i liczyć. Robiliśmy to pomiędzy czasem zabawy, a przedszkolnym obiadem. Nie pisaliśmy sprawdzianów, nie dostawaliśmy żadnych ocen, nawet opisowych, nie siedzieliśmy przy stolikach dłużej, niż kilkanaście minut. Potem szliśmy do ośmioklasowej szkoły. Mieliśmy na opanowanie tego samego (a właściwie mniejszego, bo świat poszedł do przodu) materiału o rok czasu więcej, niż dzieciaki idące do szkoły dziś. System ten oparty był na naukowych podstawach mających za podstawę jakość edukacji i dobro dziecka. Nie moment, w którym te dzieciaki pojawią się na rynku pracy i ratować będą podupadający system ubezpieczeń społecznych.

piątek, 21 sierpnia 2015

Prof Vetulani, a sprawa sześciolatków

Jestem zła. Ale zacznijmy od początku. Bardzo szanuję Pana Profesora Vetulaniego. Można wręcz powiedzieć, że jestem jego wielbicielką – czytam książki, zaglądam na bloga, chętnie słucham dostępnych w sieci wypowiedzi. Co więcej – często zgadzam się z jego poglądami, a nawet, jeżeli się nie zgadzam, to często ostatecznie zgadzać się zaczynam, bo po prostu przekonują mnie rzeczowe argumenty podane przystępnym językiem.
Dlatego jestem zła. Zła i smutna, że osoba tak szanowana i tak racjonalna wypowiada się takimi słowami i w taki sposób. W dodatku w moim mniemaniu celowo lub nie miesza dwa bardzo dla mnie odległe pojęcia – uczenia się i chodzenia do szkoły.
Pod jednym względem się zgadzam z twitterową wypowiedzią Pana Profesora. Sześciolatki są gotowe do nauki. Oczywiście, że są. Trzydniowy noworodek też jest gotów. Co więcej, nie tylko jest gotów, ale nawet się uczy i robi to w każdej minucie, kiedy nie śpi, a nawet jak śpi, przecież jego umysł zajmuje się porządkowaniem tego, czego się nauczył. Robi to nawet wtedy, gdy jest chory, bo nie uczą się przecież tylko bardzo głęboko upośledzone dzieci.
Pytanie jednak co do tego wszystkiego ma szkoła? Czy dzieci w przedszkolu uczą się mniej? Być może, chociaż kiedyś tak nie było. Kiedyś sześciolatki uczyły się pisać, czytać i liczyć i nikt ich przed tym nie chronił i robił słusznie. Uważam nawet, że świetnie byłoby, gdyby dzieci miały możliwość uczenia się o wiele wcześniej.
Problem tkwi gdzie indziej. Sześciolatki nie powinny być chronione przed uczeniem się (w tym celu musielibyśmy umieścić je w pustym pokoju, ewentualnie przed telewizorem albo tabletem). Powinny być chronione przed szkołą. Bo wbrew temu, co twierdzi ministerstwo – siedzą w szkołach po 45 minut, otrzymują oceny ze sprawdzianów, a kąciki zabaw mają po 2 metry kwadratowe. No i muszą – muszą robić to, co inni, muszą nadążać z materiałem i muszą siedzieć w ciszy często przez wiele godzin. I przed tym warto je chronić właśnie dlatego, że się w tym czasie nie uczą. One robią to, czego się od nich wymaga, poświęcają całą swą energię na przystosowanie się i na to, by siedzieć cicho i się nie odzywać.
W przedszkolu uczyłyby się tego samego, ale w lepszych warunkach. Dlatego pójdę na nadchodzące wybory i w planowanym referendum w pełni świadomie zaznaczę krzyżyk w miejscu, w którym będę mogła zagłosować przeciwko sześciolatkom w szkole. I nie zrobię tego dla siebie i dla swoich dzieci, bo te nie chodzą ani do przedszkola ani dla szkoły. Poświęcają bowiem cały swój czas na uczenie się. Uczenie się tego, co je interesuje, robiąc to w sposób, jaki sobie wybiorą – poprzez czytanie, wypełnianie ćwiczeń (jeśli mają taką ochotę), lub poprzez ganianie po mieszkaniu. Nie chronię ich przed nauką, bo nikogo przed nią chronić nie trzeba. Przed szkołą tak.
Wracając do meritum i wpisu Profesora na Twitterze. Przykre jest dla mnie jeszcze jedno – forma. Po prostu nie podoba mi się pisanie w ten sposób o dzieciach. Dzieci raczej nie bywają leniwe, głupie też raczej nie. Bywają za to ruchliwe (co w niczym w nauce przeszkadzać nie powinno, ale nauczycielom przeszkadza), bywają też emocjonalnie wrażliwe – źle wtedy znoszą ocenianie i porównywanie z innymi. To wszystko jest całkowicie normalne, ale nie pozwala im dobrze w szkole funkcjonować. Problem nie leży po stronie dzieci. To nie one są chore. Chory, jeżeli już sprowadzamy dyskusję do takiej retoryki, jest system, który premiuje bylejakość. Zostawmy w spokoju dzieci. Zmieńmy szkoły.