Kilka tygodni temu byłam z dziećmi na
Pro Sinfonice. Tak się dziwnie zdarzyło, że koncert był
przedstawieniem powstałym w jednej z podstawówek z dalszych okolic
Poznania. Bez komentarza pozostawię fakt, czy chodzę na
ProSinfonikę po to, żeby słuchać muzyki z taśmy i oglądać
dzieciaki z podstawówki. O tym może innym razem.
Tym razem – o nauczycielach.
Właściwie o kilku osobach, które z całą pewnością poświęciły
pół roku swego życia, żeby przygotować do przedstawienia 150
dzieci w wieku 7-15 lat. Któraś z tych Pań napisała niezły
scenariusz, dobrała muzykę. Druga opracowała choreografię dla 150
osób podzielonych na mniej, niż 10 osobowe grupy. Do tego wystąpił
chór szkolny (brzmiący jak chór, może nie profesjonalny, ale też
daleki od zgrai rozwrzeszczanych dzieciaków), soliści, osoby
grające na instrumentach i spinający wszystko aktorzy. Wiecie co to
oznacza? Ja w wieku szkolnym bawiłam się akurat w teatr, więc
wiem. Oznacza to już nie dziesiątki, a setki godzin prób z każdą
grupą z osobna i ze wszystkimi razem. Oznacza przekonanie rodziców,
że warto wykonać dla każdej z grup osobne stroje. Zgranie tego
wszystkiego z normalną edukacją dzieciaków. Oznacza to, że przez
dobre pół roku wszystkie te próby odbywały się po godzinach. Jak
znam realia szkoły (a znam je naprawdę nieźle, bo pochodzę z
rodziny nauczycielskiej i często z nauczycielami współpracuję)
nauczycielki przez kilka miesięcy prawdopodobnie zostawały po pracy
ze 4 razy w tygodniu. Wszystko to kosztem własnych dzieciaków, czy
wnuków.
Koncert, w którym uczestniczyliśmy
odbywał się oczywiście w sobotę. Kolejny nie wiadomo już który
dzień, który nauczycielki poświęciły nieswoim dzieciom. A
zrobiły to wszystko właściwie za nic. Właściwie za darmo, któryś
rok z rzędu wypracowywały drugi, darmowy etat po to, by dzieciaki
miały możliwość pokazać, że kochają muzykę, zobaczyć, jak to
jest wystąpić przed pełną aulą, być oklaskiwanym przez dzieci i
dorosły, nie tylko kolegów i rodziców. Może te panie dostaną za
to nawet nagrodę dyrektora w wysokości kilkuset złotych z okazji
dnia nauczyciela (chociaż pewnie nie, bo mogły ją dostać w
zeszłym roku, albo dwa lata temu, a pewnie nie są jedynymi
uprawiającymi wolontariat członkami grona).
A one nie są przecież aż takim
wyjątkiem! Ilu nauczycieli organizuje koła zainteresowań? Ilu
pozwala dzieciakom sprawdzić się w sztuce recytacji, aktorstwie,
śpiewie? Ilu po prostu zostaje po lekcjach, żeby porozmawiać z
dzieckiem, rodzicem, czy zrobić coś, czego nie widać w żadnych
statystykach – spotkać się z psychologiem, pedagogiem szkolnym –
porozmawiać o tym, co robić, jak pomóc jednemu, drugiemu dziecku,
które wyraźnie cierpi? Ilu wraca do domu i nie tylko sprawdza
klasówki, wypełnia Ipety i całą pozostałą durną papierologię,
ale też zastanawia się, jak udzielić wsparcia niepełnosprawnemu
uczniowi? Organizuje pomoc dla tych zwyczajnie biednych, czy pomaga
zrealizować czyjeś marzenie w postaci wsparcia schroniska? Ilu
organizuje wycieczki na własną rękę szukają zakwaterowania,
autokaru, przewodnika?
Spotkałam w życiu wielu złych
nauczycieli. Takich, którym brakowało empatii, wykształcenia,
umiejętności. Nauczyciele to przecież charakterologiczny przekrój
społeczeństwa. Nie spotkałam za to nigdy takiego, który
pracowałby 18 godzin tygodniowo. Wielu natomiast takich, którzy
przy takim pensum pracowali 40 i więcej.
Zamiast narzekać, że nauczyciele nie
dają rady (niektórzy nie dają), że zamiast uczyć zadają do domu
(zdarza się, ale wierzcie mi, że nie jest to zamiast pracy na
lekcji), powinniśmy się dziwić, że w ogóle ktoś jeszcze daje
radę! Że komuś się w ogóle chce robić te wszystkie miliony
rzeczy. Za takie wynagrodzenie nie powinno im się właściwie
chcieć. Jeżeli chcemy, by chciało się większej liczbie, jeżeli
nie chcemy, by jednym z popularniejszych tematów wśród młodych,
aktywnych i naprawdę kochających dzieci nauczycieli było
zastanawianie się, czy jednak nie przenieść się do Lidla na kasę,
bo tam dają więcej (bo dają) za mniej odpowiedzialną pracę, z
której się po prostu wychodzi, jeżeli naprawdę chcemy, by do
zawodu przyciągnąć zdolnego anglistę, chemika, czy biologa, który
od ręki znajdzie lepiej płatną i, nie ukrywajmy, łatwiejszą
pracę, musimy zacząć płacić im tyle, na ile zasługują.
I na koniec odrobina prywaty. Jako żona
nauczyciela (dokładnie wychowawcy w internacie) gdy przeczytałam,
że nauczyciele zarabiają rocznie 96 tys. (według OECD za
opublikowanym dziś artykułem na Money.pl), aż musiałam zajrzeć do
PITa. I okazało się, że za pracę 30 godzin w tygodniu, w tym
cotygodniowa nocka (za część której jest nawet dodatek nocny!)
zarobił za cały zeszły rok uwaga: 40 246,17. Ze wszystkimi
mitycznymi dodatkami. Bez jednego dnia zwolnienia lekarskiego. Zaiste
aż trudno się nie zgodzić, że „Belfry
to hipokryci, nie myślący wcale o uczniach tylko o swoim i tak
wypchanym portfelu.„
Temat z tamtego roku ale akurat zajmuje się tą tematyką w ujęciu socjologiczno-psychologicznym , zapraszam także na moją stronę jakbyś chciała coś poczytać https://psychoterapeuta-online.pl
OdpowiedzUsuń