Wizyty w przedszkolach i na placach
zabaw bardzo często bywają dla mnie źródłem potężnej
konsternacji. Jednym z jej powodów jest to, że bardzo często słyszę tam słowo przepraszam. Przepraszam stosowane dokładnie tak samo konwencjonalnie, jak dzień dobry, czy do widzenia. Wiem, że było już o tym w poprzednich postach, ale po prostu muszę o tym napisać. To nie jest słowo konwencjonalne, to nie jest słowo – odczepka. Ono ani nie wymazuje winy, ani nie prowadzi do wybaczenia. A tak jest traktowane przez wielu ludzi. „Przeproś” to dla mnie taki sam koszmar, jak „podziel się!”. Co właściwie przedszkolak rozumie kiedy ktoś rozkazuje mu przeprosić, czasami podać rękę, czy uściskać? Moim zdaniem niewiele ponadto, że jak się komuś coś zrobiło specjalnie, czy przypadkiem, nie ważne, to trzeba wykonać kilka gestów, powiedzieć kilka słów i wszystko powinno być ok. No bo „przecież przeprosiłem”. Nie potrzeba pochylać się nad drugim człowiekiem, nie trzeba mu pomóc, nie trzeba poszukać na przyszłość lepszego, nie krzywdzącego nikogo sposobu na zaspokojenie swoich, przecież ważnych potrzeb. To wszystko zastąpione zostaje przez jedno jedyne nicnieznaczące słowo, które w oczach dziecka szybko nabiera mocy stukania w konfesjonał (które zresztą wielu praktykujących uważa za moment, w którym można iść do komunii a potem grzeszyć dalej w ten sam sposób).
konsternacji. Jednym z jej powodów jest to, że bardzo często słyszę tam słowo przepraszam. Przepraszam stosowane dokładnie tak samo konwencjonalnie, jak dzień dobry, czy do widzenia. Wiem, że było już o tym w poprzednich postach, ale po prostu muszę o tym napisać. To nie jest słowo konwencjonalne, to nie jest słowo – odczepka. Ono ani nie wymazuje winy, ani nie prowadzi do wybaczenia. A tak jest traktowane przez wielu ludzi. „Przeproś” to dla mnie taki sam koszmar, jak „podziel się!”. Co właściwie przedszkolak rozumie kiedy ktoś rozkazuje mu przeprosić, czasami podać rękę, czy uściskać? Moim zdaniem niewiele ponadto, że jak się komuś coś zrobiło specjalnie, czy przypadkiem, nie ważne, to trzeba wykonać kilka gestów, powiedzieć kilka słów i wszystko powinno być ok. No bo „przecież przeprosiłem”. Nie potrzeba pochylać się nad drugim człowiekiem, nie trzeba mu pomóc, nie trzeba poszukać na przyszłość lepszego, nie krzywdzącego nikogo sposobu na zaspokojenie swoich, przecież ważnych potrzeb. To wszystko zastąpione zostaje przez jedno jedyne nicnieznaczące słowo, które w oczach dziecka szybko nabiera mocy stukania w konfesjonał (które zresztą wielu praktykujących uważa za moment, w którym można iść do komunii a potem grzeszyć dalej w ten sam sposób).
A przecież, jeżeli zwracamy komuś
uwagę, że mimo umowy nie wyniósł śmieci, to nie po to, by nas
przepraszał, ale by to wreszcie zrobił, prawda? Jeżeli mówimy
partnerowi, że jakieś jego zachowanie sprawia nam ból, to nie po
to, by usłyszeć przepraszam, ale po to, by w miarę swoich
możliwości zmienił on swe zachowanie na takie, które służy
obojgu. Przecież nawet wtedy, gdy któryś z domowników rozleje
wodę na podłogę nie oczekujemy przepraszam, tylko, żeby wziął
szmatę i posprzątał. Przepraszam, nie sprawi, że ktoś nas
następnym razem nie zrani, nie posprząta bałaganu, ani nie
wyniesie śmieci. Ono może pełnić swoją funkcję, ale tylko
wtedy, gdy towarzyszy czemuś więcej – gotowości do współpracy,
chęci naprawienia krzywdy, potrzebie naprawienia, pogłębienia
relacji.
Dlaczego więc tak wiele rodziców i
nauczycieli z uporem maniaka wmawia w dzieci, że przepraszać
należy, i, co gorsza, że przeprosiny w jakikolwiek sposób
załatwiają sprawę? Przecież nie załatwiają w ich relacjach,
często wręcz przeszkadzają, spłycają relację, sprowadzają ją
do pustych gestów. Może dlatego, ze jest to mało wymagające? Że
jest to droga na skróty, „jakaś” reakcja, a przecież „jakoś
reagować trzeba”.
Cóż, prawda jest taka, że nie
trzeba, a przynajmniej nie trzeba wymuszać niczego na „agresorze”.
Można skupić się na emocjach dziecka pokrzywdzonego i po prostu go
wysłuchać. Można skupić się na potrzebach obojga dzieci. Można
pomóc dziecku wymyślić nową, konstruktywną i akceptowalną drogę
postępowania. Można zapytać „pokrzywdzonego”. Można zrobić
wiele rzeczy, które nie załatwią sprawy „od ręki”, ale za to
sprawią, że dziecko czegoś się nauczy, że wyciągnie wnioski na
przyszłość, że następnym razem postawi na relację i będzie
umiało ją naprawić samodzielnie. Czas poświęcony na zrobienie
„czegoś więcej” po prostu się opłaca i to nie tylko w
przedszkolu i szkole, ale także w dorosłym życiu.
Zadośćuczynienie słowo z
OdpowiedzUsuńlamusa?
Taki stary dowcip mi się przypomniał : Jasiu nie kop Pani bo sie spocisz.