poniedziałek, 15 stycznia 2018

Zmień to, co możesz - trochę inne spojrzenie na samokontrolę

Wszelkie sensowne poradniki dotyczące diety, czy zmiany nawyków żywieniowych zaczynają się od
jednej prostej rady. Każą mianowicie usunąć z szafek słodycze i wszystkie niezdrowe przekąski. Dzieje się tak nie bez powodu. Nasza silna wola ma swoje ograniczenia. Nasze działania są przemyślane tylko w ograniczonym stopniu. Świetnie ilustruje to jedno z klasycznych doświadczeń psychologii społecznej - pracownicom wręczono pudełko czekoladek i patrzono jak często po nie sięgają.
Wiecie co najbardziej wpłynęło na liczbę zjedzonych czekoladek? Nie charakter, waga czy inne stałe cechy tych kobiet. Czynnikiem decydującym była ich dostępność. Te panie, które położyły pudełko na biurku sięgały po czekoladki zdecydowanie częściej, niż te, które miały je w szafie o metr od biurka. Te, które miały je pod ręką po prostu po nie sięgały nawet nie wiedząc, że to robią. Te, które musiały przerwać pracę, by zjeść słodycz rzadziej się na to decydowały, dlatego, że musiały się na to zdecydować - zjedzenie cukierka wiązało się z podjęciem aktywności.
Zwróćcie uwagę, że piszę o normalnych, zdrowych, całkowicie przeciętnych, DOROSŁYCH ludziach. W dodatku wychowanych w nieco innej kulturze, która nie dostarczała nieustannie natychmiastowej gratyfikacji, bo pochodzą one sprzed kilkudziesięciu lat.
A teraz przyjrzyjmy się, czego bardzo często oczekujemy od dzieci: mają one mieć dostęp do komórki, ale mają kontrolować. Mają mieć w zasięgu ręki tablet, pilot i mają być wystarczająco zdyscyplinowane, by po nie nie sięgać. Mają mieć w domu słodycze, ale po nie nie sięgać. Mają się nauczyć kontrolować pod każdym względem. Problem w tym, że w przypadku dzieci 2 letnich, a często i 12 letnich to nie działa. Jasne - czasem tak, bo mózg dojrzewa w różnym tempie u różnych ludzi.
Bardzo często spotykam rodziców pragnących wychować dzieci o silnej samokontroli pragnących by dzieci panowały nad swoimi zachciankami i myślały nad tym, co robią. Jest to bardzo chwalebne, ale...
Po pierwsze - szanuj siebie. Nie utrudniaj sobie życia! Jeżeli możesz uniknąć ciągłego zwracania dziecku uwagi to po prostu tego uniknij. Naprawdę nie warto podporządkowywać życia temu, żeby dziecko nauczyło się nie dotykać pilota, nie bawić wazonami rozłożonymi na najniższej półce, nie wyciągało ciągle makaronu z kuchennej szafki. Tego jest za dużo, a każdy rodzic ma lepsze rzeczy do roboty (na przykład miłe spędzanie czasu z dzieckiem!) niż ciągłe upominanie go.
Po drugie - ważne, żeby dzieci nauczyły się najpierw ważnych rzeczy - niewkładania palców do kontaktu, nie wybiegania na jezdnię i paru innych. To też wymaga samokontroli, a jest ważne. I w dodatku nie da się zmienić - nie zlikwidujemy wszędzie gniazdek i ruchu ulicznego.
Po trzecie tego się nie da zrobić. Niektóre rzeczy mają nieodpartą siłę przyciągania nawet dla dorosłych. Nam samym trudno powiedzieć sobie dość. Marnujemy czas na FB, przed ekranami, zjadamy całą tabliczkę zamiast kostki czekolady. Nie możemy wymagać, żeby dzieci były od nas mądrzejsze i bardziej dojrzałe. Po pierwsze to nierealne, po drugie zwyczajnie nie fair.
Po czwarte - kompetencje rozwijają się poprzez sukcesy, a nie porażki. Jeżeli ułatwimy dziecku zadanie i sprawimy, że zdoła odnieść sukces, następnym razem w trudniejszej sytuacji też spróbuje. Jeżeli postawimy poprzeczkę tak wysoko, że sukces będzie niemożliwy, dziecko nie uwierzy, że w ogóle jest w stanie go odnieść, więc nie będzie próbować. Dodatkowo, uzna, że jest w tym beznadziejne, i że "tak po prostu ma i wszyscy muszą to zaakceptować".
A zatem co? Są dwa rozwiązania, które zastosowane razem czynią cuda. Część pierwsza jest łatwa i pozwala głęboko odetchnąć:
Jeżeli nie możesz zmienić zachowania zmień otoczenie.
Nie chcesz ciągle zabierać dziecku tabletu? Odkładaj go wysoko. Wyłącz go. Załóż blokadę. Nie chcesz, żeby dziecko jadło słodycze/wyżerało z lodówki jogurty, etc? Nie kupuj ich. Boisz się, że stłucze szklane bibeloty, czy stolik? Wynieś to na strych, do piwnicy. Za 10 lat wrócą. Ułatw sobie i dziecku życie.
Często się stykam tu z pytaniem: ale dlaczego ja mam zmieniać swoje otoczenie pod dziecko? Bo ono jest dzieckiem. Bo tak łatwiej. Bo jesteś rodzicem i tobie łatwiej się dostosować, niż jemu. Bo może ono za 40 lat wybuduje rampę, żebyś mógł wjechać na wózku do jego domu. To nie jest rozpieszczanie dziecka, tylko branie na siebie odpowiedzialności za wasze dobre samopoczucie. No i druga strona medalu. Ta trudniejsza:
Zacznij od siebie.
Jeżeli chcesz, żeby dziecko się kontrolowało daj mu dobry przykład. Odłóż komórkę po wejściu do domu i zerkaj  na nią, aż dziecko pójdzie spać. Wyłącz telewizor w momencie, gdy skończy się Twój ulubiony program. Zjedz tylko 1 ciasteczko. Przeczytaj książkę zamiast obejrzeć kolejnego odcinka serialu. Jeżeli my dorośli zaczniemy nad sobą pracować, będziemy dawać dobry przykład, a zarazem ułatwiać sobie i dzieciom realizację takich zachowań, to one nauczą się tej samokontroli. Bo zobaczą, że można.

niedziela, 7 stycznia 2018

Skąd się bierze samodzielność?

Pytanie w tytule wydaje się być banalne, ale czy na pewno? Rozmawiając z otaczającymi mnie ludźmi wcale nie wydaje mi się, że jest to proste. Mam wrażenie, że ogromna część rodziców oczekuje, aż rzeczona samodzielność „przyjdzie”. Że jest ona czymś, co pojawi się z dnia na dzień, że dziecko nagle zacznie robić wiele rzeczy samo z siebie, gdy po prostu będzie do tego wystarczająco dojrzałe. Równocześnie ci sami rodzice stoją nad dziećmi godzinami prosząc, błagając, strasząc, żeby tylko dziecko zrobiło zadanie domowe. Sprawdzają gimnazjalistom zeszyty, a nawet plecaki, czy aby na pewno nic dziecku nie umknęło. Szykują dzieciom kanapki i dbają, by dzieci w takim wieku, że, które jeszcze kilkanaście lat temu same chodziłyby po zakupy i wracały ze szkoły z kluczem na szyi nie były przypadkiem same w domu, a już broń boże, żeby nie próbowały robić sobie herbaty. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie te zachowania biorą się z miłości, z chęci bycia dobrym rodzicem, zapewnienia dziecku tego, co ważne i potrzebne. Osoby, które się tak zachowują naprawdę pragną być dobrymi rodzicami. Problem w tym, że dając tyle z siebie dostarczają sobie i dziecku ogromnych dawek frustracji, bo niestety do samodzielności się nie dorasta. Oczywiście, ze dziecko nie zacznie chodzić, jeżeli nie jest na to gotowe. Ale nie zacznie też chodzić, jeżeli cały czas będzie noszone, albo przypięte pasami do fotelika. Żeby nauczyć się chodzić trzeba najpierw raczkować, potem stawiać pierwsze kroki i milion razy się przewrócić.


Samodzielność zdobywamy tak samo. Zanim dziecko będzie w stanie samo ugotować obiad musi mieć możliwość zbić jajka na jajecznicę, zalać herbatę, zapalić zapałkę. Zanim samo wyjedzie na wakacje potrzebuje zostawać w domu bez opieki, szykować sobie kanapki, trafić ze szkoły do domu. I oczywiście nieraz dziecko zrobi coś źle. Jajecznica się przypali, zapałka poparzy, dziecko zagada się z koleżanką i będzie wracało do domu okrężną drogą. Jasne, że rodzice by tą samą jajecznicę zrobili o wiele lepiej, że kanapka byłaby bardziej estetyczna, a dom mniej zabałaganiony. Ale przecież dziecko potrzebuje uczyć się na własnych błędach. Popełnianie błędów jest dobre i potrzebne. Nigdy nie uczy się tak wiele o świecie i sobie samym, jak właśnie wtedy, gdy popełnia błędy i musi je naprawiać.
A, że kosztuje nas to wiele nerwów? Że zamartwiamy się patrząc na zegarek, gdy dziecko samo wraca? Że patrzymy z przerażeniem, na trzymany przez nie ostry nóż? Cóż – jesteśmy dorośli i powinniśmy sobie radzić ze swoimi lękami, może potrzebujemy wsparcia? Powinniśmy także przyzwyczajać się do niepewności, lęku, braku kontroli nad tym, co się dzieje. Na tym właśnie polega rodzicielstwo. Na cofaniu się o mały krok każdego dnia. Na tym, że oddajemy pola i martwiąc pozwalamy coraz dojrzalszym „dzieciom” na popełnianie coraz większych błędów. Na przytulaniu, zaklejaniu plastrem skaleczonych palców i złamanych serc i pomaganiu w wyciągnięciu własnych wniosków. Pewnego dnia nasze pisklaki opuszczą gniazdo i od nas zależy, czy będą w stanie sobie poradzić, czy daliśmy im wcześniej wystarczająco wolności, by mogły być samodzielne. A martwić będziemy się i tak. Martwią się nasze mamy. Martwią nasze babcie. Martwiły nasze prababcie – decydując się na dziecko decydujemy się na zamartwianie. Nie mamy jednak prawa, zmniejszać naszych zmartwień kosztem dzieci.
Samodzielność sama nie przyjdzie. Trzeba pozwolić dziecku ją budować – nie poprzez aktywne działanie, ale przez aktywne powstrzymywanie się od działania.

wtorek, 2 stycznia 2018

Jakie ty możesz mieć problemy, przecież jesteś dzieckiem!

Uwielbiam książki Ericha Kestnera. Czytając je (lub słuchając, co łatwiejsze, bo w ostatnim *) zupełnie nie czuć, że zostały napisane przed blisko stu laty. Co więcej, podejście autora do dzieci do dziś jest rzadkie – są tam traktowane serio, bez patrzenia z góry, z pełną empatią i zrozumieniem. Szczególnie zachwyciła mnie przedmowa do „Latającej Klasy”, w której pisze o tym, że dzieci wcale nie są z zasady szczęśliwe i tragedie przez nie przeżywane wcale nie są mniejsze od tych dorosłych. No i właśnie o tym, że małe dzieci wcale nie mają małych problemów.
dziesięcioleciu wydane zostały wyłącznie w formie audio
Niestety nie jest po przekonanie powszechne, o czym niedawno przyszło mi się przekonać w pracy. Niestety niektórzy rodzice nie uświadamiają sobie, że dzieci miewają problemy i to bardzo poważne. Co więcej dla nich samych są to problemy często o wiele większe niż dla dorosłych. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze dzieci mają ograniczone możliwości w radzeniu sobie z problemami. Z jednej strony dlatego, że ich mózg nie jest jeszcze w pełni dojrzały (nie jest taki do 18 a według niektórych autorów nawet do 25 roku życia!), nie mogą wpływać na swoje emocje równie skutecznie, nie mogą nabrać do problemów dystansu. Doświadczyły w swoim życiu mniej, mają mniejsze doświadczenie w rozwiązywaniu problemów, mniejszy także mają zakres dostępnych strategii. Z tego powodu problemy, które dla nas – dorosłych wydają się niewielkie mogą po prostu dziecko emocjonalnie, a nawet poznawczo przerastać.
Po drugie dzieci mają o wiele mniejszą możliwość manewru. Jakby nie patrzeć dorosły mając problem może zrobić bardzo wiele – od telefonu do przyjaciela, wizyty u terapeuty, zmianę pracy po zakup nowych butów. Tak naprawdę możliwości jego są ograniczone tylko wyobraźnią i zasobnością portfela. W przypadku dziecka jest zupełnie inaczej, bo ma przecież bardzo ograniczony wpływ na własne życie. Dziecko nie może zdecydować o niepójściu do szkoły, o niewidzeniu eksprzyjaciółki, o niemieszkaniu w pokoju z siostrą, z którą się pokłóciło. Tak naprawdę nie ma nawet jak szukać wsparcia na własną rękę. Jeżeli problem dziecko przerasta (a jest to bardzo częste) ono po prostu potrzebuje wsparcia u osób, które są najbliżej, czyli rodziców.
Rolą rodziców jest właśnie tego wsparcia udzielić okazując przy tym delikatność i szacunek. W większości przypadków (nawet dorosłych!) najlepszym co możemy zrobić dla drugiego człowieka, to po prostu go przytulić. I to jest właśnie to, czego potrzebuje dziecko w kłopocie. Drugą rzeczą jest wysłuchanie go – jeżeli tylko chce mówić. Łączy się to z jedną z najgorszych, choć najczęściej stosowanych strategii, czyli przesłuchaniem. Zanim zadamy dziecku jakieś pytanie zastanówmy się, po co to robimy. Czy chodzi o udzielenie dziecku wsparcia – realną pomoc, czy o zaspokojenie własnej ciekawości i uspokojenie swoich nerwów? Jeżeli chodzi o pierwszą kwestię – wytłumaczmy dziecku dlaczego chcemy wiedzieć co się stało i pozwólmy mu zdecydować czy i ile chce nam opowiedzieć. Jeżeli o drugą – dajmy sobie spokój. Jesteśmy dorośli, możemy trochę poczekać. Jeżeli dziecko nie chce mówić, pewnie ma ku temu powód. Najprawdopodobniej właśnie taki, że potrzebuje empatii i pomocy, a nie zaspokajania potrzeb dorosłego.
No i rzeczą, której na pewno nie potrzebuje jest ocena tego, czy problem jest duży, czy mały. Dzieci często miewają bardzo dorosłe problemy, których w ogóle nie są w stanie konstruktywnie rozwiązać. Często też mają problemy na miarę swojego wieku i te też są dla nich bardzo dużymi problemami – czy chodzi o zostanie w przedszkolu, kłótnię z koleżanką, czy odtrącenie przez rówieśników. To są duże problemy, z perspektywy dziecka – wręcz ogromne i dorosły ma obowiązek to uszanować. Jeszcze nikt nigdy nie przedefiniował spojrzenia na swoje problemy, dlatego, że zostały uznane za małe lub głupie. Co najwyżej uznał, że sam jest głupi, że nie potrafi sobie z tym poradzić. A głęboko wierzę, że żadnemu rodzicowi taki cel nie przyświeca.
*Przez wydawnictwo Jung-off-ska, genialnie przeczytane przez Piotra Fronczewskiego