czwartek, 5 kwietnia 2018

Prawdziwe egzaminy

Egzaminy w edukacji domowej zdajemy po raz czwarty. Wydawać by się mogło, że już się przyzwyczailiśmy, że to norma, idziemy zdajemy, mamy wakacje. Jednak okazuje się, że nie. A właściwie i tak i nie. Dla dzieciaków to są po prostu kolejne egzaminy, takie, jak poprzednie. Trzeba zdać, żeby uczyć się w domu i tyle. Dla mnie nie. Czwarta klasa okazała się o wiele większym wyzwaniem, niż się spodziewałam. I nie, zupełnie nie dlatego, że materiał jest rozbudowany, a przedmiotów dużo, bo tego właściwie nie odczuliśmy. Staramy się zawsze być na tyle do przodu, żeby nie stresować się materiałem. To, co dzieciaki umieją starczy, żeby zdać, a na jaką ocenę to się już okaże. No i właśnie w tym miejscu pojawia się problem. Nie dzieci mój. Jurek, który po raz pierwszy w życiu będzie oceniany zupełnie nie odczuwa tego ciężaru. On wie, ze trzeba zdać, bo dla niego celem starania się na egzaminach jest wyłącznie zachowanie wolności, jaką daje mu ED. Moim też. Niby. No przynajmniej na poziomie deklaracji. Bo w środku wieloletnia tresura daje o sobie znać jak nigdy dotąd. Przecież fajnie byłoby, żeby miał ładne świadectwo, prawda? Dobrze wyglądałyby piątki z wszystkich przedmiotów, no nie? Przecież zrobienie szybkiej powtórki ze wszystkiego po to, żeby dobrze wypaść na egzaminie to świetny pomysł.
No i właśnie tu zaczyna się mój prawdziwy egzamin, bo strasznie trudno jest nie narzucać tego, przeciwko samemu się zbuntowało decydując się na edukację domową. Nie naciskać na oceny, na przygotowania pod test. Pozwolić na robienie, również teraz tego co ważne jest w tej chwili. A ważna jest mitologia, której w 4 klasie nie ma. Ważne jest stworzenie wysoce abstrakcyjnego utworu na komputerze. Ważne jest poznanie kolejnych przygód Leo Valdeza. A nie wałkowanie i tym, kim był Pilecki i kiedy była bitwa pod Kircholmem. I ja się z tym całkowicie zgadzam. Z jednej strony przecież wiem, że on wie. Przecież rozmawialiśmy o tym wszystkim, czytaliśmy, oglądaliśmy filmy. Jeżeli miał zapamiętać, to zapamiętał.
A jednak. Wymijające „niee wiem” na pytanie czy powtórzymy przyrodę wyprowadza z równowagi. Nie wiem, czy bardziej denerwujące jest to, że nie chce, czy to, że nie chce przyznać się przede mną, że nie chce. Że w jakiś sposób doprowadziłam do tego, że wie, że moim zdaniem powinien chcieć i próbuje jakoś wymanewrować tak, żeby nie powiedzieć, że nie. W takich chwilach widzę, jak głęboko tkwi we mnie belfer, jak bardzo ja sama jestem uszkolniona i nawet jeśli nie chcę uszkalniam. Mam nadzieję, że te egzaminy szybko miną. I że nie tylko dzieciaki je zdadzą, ale ja też.