środa, 17 lutego 2016

Co się stało?

Niedawno było o jednym notorycznie zadawanym pytaniu, to tym razem rozprawię się z kolejnym, które przynosi mniej – więcej tyle samo pożytku, a mianowicie: „Co się stało?”. Jest to pytanie, które wbrew pozorom ma jeden i tylko jeden cel: zaspokojenie cierpliwości i uspokojenie pytającego. Pytanemu nie przynosi absolutnie nic.
Przyjrzyjmy się dwóm typowym sytuacjom. Pierwsza z nich: dziecko wbiega do pokoju rodziców z płaczem, trzymając się za bolące miejsce no i pierwsza rzeczą, jaka przychodzi rodzicowi na myśl to pytanie „Co się stało?”. Tylko jakie w tym momencie właściwie ma znaczenie co się stało. Jeżeli nie mieszkamy w Australii, albo nie podejrzewamy, że mamy w ogrodzie żmiję zygzakowatą to ta wiedza naprawdę nikomu do niczego w tym momencie nie jest potrzebna. Ważne jest co boli, czy bardzo boli, czy krwawi, czy potrzeba natychmiastowa pomoc, czy raczej potrzeba przytulić i pocałować w kolano. Co się stało spokojnie można dowiedzieć się za minutę albo 5. Gdy już dziecko poczuje się zaopiekowane. Gdy przestanie zanosić się płaczem. Nawet, jeżeli rozlał się wazon wody to minuta parkietu nie zbawi, a dla dziecka istotnym jest to, czy ważne jest ono – jego uczucia, ból, emocje, potrzeby, czy nasza wiedza i zaspokojenie ciekawości. Musimy wybrać, co jest ważne wiedza o sytuacji, czy dziecko. Obie te rzeczy na pierwszym planie być nie mogą.
Druga sytuacja jest jeszcze gorsza. Podobnie, jak w poprzednim momencie z pokoju obok wypada zapłakane dziecko, albo podobnie podchodzi jedno takie do nauczycielki w przedszkolu i szkole. Tym razem łatwo możemy domyślić się co się z grubsza stało. Dziecko usłyszało coś przykrego, albo zostało uderzone/popchnięte/kopnięte etc.
I znów pada pytanie „Co się stało?”. No ale czy to ważne? Czu dziecko przyszło po to, żeby nam powiedzieć co się stało, czy po to, żebyśmy mu pomogli? Żebyśmy wysłuchali jego smutku, złości, rozczarowania? Z doświadczenia zarówno z dziećmi własnymi, jak i tymi, które uczęszczają do zaprzyjaźnionych placówek wiem, że niemal zawsze dziecko przychodzi właśnie po to drugie. Nie chce kary dla „winnego”, nie chce się spowiadać, że „ja jemu, on mi, więc ja jemu, więc on mi” (czasem chcą, ale jest to niemal zawsze kwestia przyzwyczajenia i nauczenia, że nauczyciel, czy rodzic jest od rozwiązywania wszystkich problemów). Nie chce w ogóle słuchać naszego wypytywania i odpowiadać na pytania, które nas interesują. Dziecko chce wsparcia, chce rozmowy o własnych emocjach. O tym, czego pragnie, a czego nie dostało. O tym, co mogłoby zrobić, by było mu lepiej. W przypadku rodzeństwa w 9 przypadkach na 10 wystarczy zapytać o to, czy boli, czy jest smutno, czy chce pobyć z nami, czy woli wrócić do zabawy. Zazwyczaj po czymś takim woli wrócić i to dlatego, że już właściwie nie pamięta o co był konflikt, kto zaczął. Dziecko żyje tu i teraz, jeżeli dzięki nam poczuło się lepiej to w jego rozumieniu sprawa została rozwiązana.
W przypadku dzieci w placówce bywa trudniej – często dziecko potrzebuje dłuższej rozmowy o tym, czego potrzebuje i jak chciałoby / mogłoby to zdobyć. O tym, co może i umie zrobić, żeby poczuć się dobrze, jak chciałoby się zachować, gdyby sytuacja się powtórzyła. I naprawdę to wystarczy. Jeżeli w którymkolwiek przypadków za wszelką cenę dochodzimy do tego, co dokładnie krok po kroku się wydarzyło, kto jak komu zawinił, dlaczego to zrobił, co niem powodowało, to w większości przypadków tylko rozdrapujemy problem, pogłębiamy konflikt, na którym dzieci już wcale nie mają ochoty się koncentrować. Utrwalamy poczucie krzywdy „ofiary”, która niemal zawsze dążyć będzie do tego by ukazać się we „właściwym” świetle, skłaniamy „agresora” do tłumaczenia się, często do kłamstwa. To wcale nie przybliża nas do rozwiązania wręcz przeciwnie. Zamiast pozwolić dzieciom działać, dogadać się, czy po prostu bawić się dalej prowadzimy proces, który potrzebny jest głównie nam samymi naszemu „poczuciu sprawiedliwości”. A powinniśmy przy tym pamiętać, że im silniej angażujemy się w konflikt po którejkolwiek ze stron, tym mniej dzieci maja okazji do rozumienia samych siebie i innych, do rozwiązywania problemów samodzielnie, a w efekcie do rozwoju społecznego.
Proponuję zatem inne rozwiązanie: Udzielmy pomocy, o jaką prosi dziecko, posłuchajmy tego, co ono chce nam powiedzieć, nie tego, co chcielibyśmy usłyszeć, dajmy mu siłę do mówienia we własnym imieniu i do podejmowania prób załatwiania własnych spraw. Dzieci są wystarczająco do tego kompetentne. Wiedzą, czego od nas potrzebują i właśnie to warto im dać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz