Nie mam pojęcia dlaczego w polskiej szkole panuje głębokie
przekonanie, że pewne rzeczy
trzeba po prostu opanować. Nauczyć
się na pamięć i tak ma być, bo „dalej sobie uczniowie
nie poradzą”. Tak jest na pewno z tabliczką mnożenia. Od kiedy
tylko się pojawia jest wałkowana w tą i w tamtą tak długo, aż
nie zostanie opanowana pamięciowo. Jeden z moich klientów usłyszał
nawet na jej temat, że „teraz ma się jej nauczyć na pamięć. Na
rozumienie potem będzie czas”. Świetnie! Nie po wiem ci o co
chodzi, nie powiem ci po co masz się tego nauczyć, po prostu mówię,
że masz, to się ucz i tyle. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej
demotywującego i zniechęcającego do nauki. W dodatku zupełnie nie
rozumiem, czemu to ma służyć. Przecież tabliczki mnożenia wcale
uczyć się na pamięć nie trzeba. Jeżeli rozumie się jej ideę
można przez pierwszy okres korzystać z różnych metod
niepamięciowych – można dodawać i odejmować, liczyć na palcach
i licznymi innymi magicznymi metodami wymyślanymi przez dzieciaki,
które wiedzą o co chodzi. Owszem są one bardziej czasochłonne,
ale przy okazji uczą wielu innych rzeczy i minimalizują ilość
pomyłek. W dodatku, z czasem, gdy tabliczka mnożenia jest używana
i tak pamięciowe jej opanowanie jest nieuchronne. Po prostu liczy
się coraz szybciej, aż w końcu liczyć nie trzeba.
Metoda taka ma
jeszcze jeden niewątpliwy plus – zamiast poświęcać miesiące na
odpytywanie dziecka na czas z tabliczki mnożenia można pokazać mu
po co ona mu się przyda, a nie da się tego zrobić, bez pokazania
bardziej złożonych, a zatem ciekawszych zadań wymagających
myślenia, będących prawdziwymi problemami do rozwiązania zamiast
mechanicznego wpisywania kolejnych wyników. Jeżeli dziecko
zaciekawi się matematyką to będzie potrzebowało tabliczki
mnożenia i ją opanuje. Jeżeli się nią zanudzi, to wyparuje ona
mu z głowy jak większość wierszy, których trzeba było się
nauczyć nie wiadomo po co. A przecież matematyka jest ciekawa i
fascynująca, tyle,że niekoniecznie na podstawie podstawowej
algebry, która jest tylko narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Tak samo
niezrozumiałe jest podejście do zadań tekstowych. Moim zdaniem
powinny być one absolutnym punktem wyjścia do jakiejkolwiek
matematyki. Jest je w stanie rozwiązywać przedszkolak, który na
oczy symboli cyfr nie widział. Jakoś dzielenie się smakołykami z
bratem nagle okazuje się banalnie proste dla kilkulatka, który wie
ile dać, żeby nie być pokrzywdzonym – intuicyjnie rozumie w ten
sposób dodawanie, odejmowanie, a nawet ułamki, jeżeli tylko są
kawałkami ulubionej pizzy. Dlaczego zatem już w wieku 10 lat
większość dzieciaków ma kłopot z podobnymi zadaniami? Dlaczego
uparcie dzielą zadania na „te z mnożenia i te z dodawania” i
uparcie próbują dostosować je do schematu zamiast po prostu użyć
wyobraźni? Moim zdaniem chodzi o to, że jeżeli przez trzy, czy
cztery lata uczono ich, że matematyka to abstrakcyjne liczby, to
coś, co kiedyś było oczywiste traci związek z podstawą i staje
się... No właśnie abstrakcyjne.
Żeby było gorzej
– to samo dotyczy czytania. Dzieciaki poznają literki, mozolnie
łączą je w słowa tylko po to, by móc przeczytać głupawą
dwulinijkową notatkę z książki, albo nicnieznaczącą, nudną i
zwyczajnie infantylną sfabrykowaną „na ich potrzeby” czytankę
z podręcznika. Przecież znów to bez sensu. Robimy dokładnie to
samo z matematyką – na wstępie dajemy coś jałowego, co ukazuje
bezsens działania, a potem rozpaczamy, że dzieci nie chcą czytać.
A kto przy zdrowych zmysłach by chciał czytać to, co zawarte jest
w podręcznikach do pierwszych klas. Dzieci są ciekawe świata a
dostają banalną papkę.
Mam nieodparte
wrażenie, że nauka stała się sztuką dla sztuki. Mówimy „ucz
się, to dla ciebie ważne” i na każdym kroku temu zaprzeczamy
pokazując dzieciakom banały i nudę. Wydaje mi się (i nie tylko
mi, bo poparte jest to niejednymi badaniami), że lepiej byłoby
zacząć od drugiej strony – stawiać przed dziećmi dotyczące ich
wyzwania i poczekać, aż poproszą o to, by pomóc im nauczyć się
matematyki. Przerwać książkę w najciekawszym momencie, by dziecko
pragnęło z całego serca nauczyć się czytać. Gdybyśmy przestali
wreszcie nudzić, że trzeba, a pokazali po co, dzieciaki same by się
uczyły i całe biedzenie się nad tym, jak te dzieci zmotywować
byłoby kwestią czysto akademicką. One są zmotywowane i wkładamy
naprawdę wiele trudu t to, żeby tą motywację wyplenić.
Jeżeli Was nie
przekonałam, to nie będę Was odsyłać do rozległej literatury
przedmiotu. Proponuję coś innego – sięgnijcie po zbiór
opowiadań „Kirinyaga” Mike'a Resnicka i odszukajcie w niej
fragmentu zatytułowanego „Bowiem dotknęłam nieba”. To jest
coś, co podrzucił mi w ósmej klasie podstawówki jeden z cudownych
nauczycieli i w ogóle nie byłam w stanie wtedy tego zrozumieć.
Teraz, rozumiem. I jeżeli po to sięgniecie też zrozumiecie o co
chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz