środa, 2 marca 2016

Zanudzić matematyką

Nie mam pojęcia dlaczego w polskiej szkole panuje głębokie przekonanie, że pewne rzeczy
trzeba po prostu opanować. Nauczyć się  na pamięć i tak ma być, bo „dalej sobie uczniowie nie poradzą”. Tak jest na pewno z tabliczką mnożenia. Od kiedy tylko się pojawia jest wałkowana w tą i w tamtą tak długo, aż nie zostanie opanowana pamięciowo. Jeden z moich klientów usłyszał nawet na jej temat, że „teraz ma się jej nauczyć na pamięć. Na rozumienie potem będzie czas”. Świetnie! Nie po wiem ci o co chodzi, nie powiem ci po co masz się tego nauczyć, po prostu mówię, że masz, to się ucz i tyle. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej demotywującego i zniechęcającego do nauki. W dodatku zupełnie nie rozumiem, czemu to ma służyć. Przecież tabliczki mnożenia wcale uczyć się na pamięć nie trzeba. Jeżeli rozumie się jej ideę można przez pierwszy okres korzystać z różnych metod niepamięciowych – można dodawać i odejmować, liczyć na palcach i licznymi innymi magicznymi metodami wymyślanymi przez dzieciaki, które wiedzą o co chodzi. Owszem są one bardziej czasochłonne, ale przy okazji uczą wielu innych rzeczy i minimalizują ilość pomyłek. W dodatku, z czasem, gdy tabliczka mnożenia jest używana i tak pamięciowe jej opanowanie jest nieuchronne. Po prostu liczy się coraz szybciej, aż w końcu liczyć nie trzeba.
Metoda taka ma jeszcze jeden niewątpliwy plus – zamiast poświęcać miesiące na odpytywanie dziecka na czas z tabliczki mnożenia można pokazać mu po co ona mu się przyda, a nie da się tego zrobić, bez pokazania bardziej złożonych, a zatem ciekawszych zadań wymagających myślenia, będących prawdziwymi problemami do rozwiązania zamiast mechanicznego wpisywania kolejnych wyników. Jeżeli dziecko zaciekawi się matematyką to będzie potrzebowało tabliczki mnożenia i ją opanuje. Jeżeli się nią zanudzi, to wyparuje ona mu z głowy jak większość wierszy, których trzeba było się nauczyć nie wiadomo po co. A przecież matematyka jest ciekawa i fascynująca, tyle,że niekoniecznie na podstawie podstawowej algebry, która jest tylko narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Tak samo niezrozumiałe jest podejście do zadań tekstowych. Moim zdaniem powinny być one absolutnym punktem wyjścia do jakiejkolwiek matematyki. Jest je w stanie rozwiązywać przedszkolak, który na oczy symboli cyfr nie widział. Jakoś dzielenie się smakołykami z bratem nagle okazuje się banalnie proste dla kilkulatka, który wie ile dać, żeby nie być pokrzywdzonym – intuicyjnie rozumie w ten sposób dodawanie, odejmowanie, a nawet ułamki, jeżeli tylko są kawałkami ulubionej pizzy. Dlaczego zatem już w wieku 10 lat większość dzieciaków ma kłopot z podobnymi zadaniami? Dlaczego uparcie dzielą zadania na „te z mnożenia i te z dodawania” i uparcie próbują dostosować je do schematu zamiast po prostu użyć wyobraźni? Moim zdaniem chodzi o to, że jeżeli przez trzy, czy cztery lata uczono ich, że matematyka to abstrakcyjne liczby, to coś, co kiedyś było oczywiste traci związek z podstawą i staje się... No właśnie abstrakcyjne.
Żeby było gorzej – to samo dotyczy czytania. Dzieciaki poznają literki, mozolnie łączą je w słowa tylko po to, by móc przeczytać głupawą dwulinijkową notatkę z książki, albo nicnieznaczącą, nudną i zwyczajnie infantylną sfabrykowaną „na ich potrzeby” czytankę z podręcznika. Przecież znów to bez sensu. Robimy dokładnie to samo z matematyką – na wstępie dajemy coś jałowego, co ukazuje bezsens działania, a potem rozpaczamy, że dzieci nie chcą czytać. A kto przy zdrowych zmysłach by chciał czytać to, co zawarte jest w podręcznikach do pierwszych klas. Dzieci są ciekawe świata a dostają banalną papkę.
Mam nieodparte wrażenie, że nauka stała się sztuką dla sztuki. Mówimy „ucz się, to dla ciebie ważne” i na każdym kroku temu zaprzeczamy pokazując dzieciakom banały i nudę. Wydaje mi się (i nie tylko mi, bo poparte jest to niejednymi badaniami), że lepiej byłoby zacząć od drugiej strony – stawiać przed dziećmi dotyczące ich wyzwania i poczekać, aż poproszą o to, by pomóc im nauczyć się matematyki. Przerwać książkę w najciekawszym momencie, by dziecko pragnęło z całego serca nauczyć się czytać. Gdybyśmy przestali wreszcie nudzić, że trzeba, a pokazali po co, dzieciaki same by się uczyły i całe biedzenie się nad tym, jak te dzieci zmotywować byłoby kwestią czysto akademicką. One są zmotywowane i wkładamy naprawdę wiele trudu t to, żeby tą motywację wyplenić.
Jeżeli Was nie przekonałam, to nie będę Was odsyłać do rozległej literatury przedmiotu. Proponuję coś innego – sięgnijcie po zbiór opowiadań „Kirinyaga” Mike'a Resnicka i odszukajcie w niej fragmentu zatytułowanego „Bowiem dotknęłam nieba”. To jest coś, co podrzucił mi w ósmej klasie podstawówki jeden z cudownych nauczycieli i w ogóle nie byłam w stanie wtedy tego zrozumieć. Teraz, rozumiem. I jeżeli po to sięgniecie też zrozumiecie o co chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz