Ciągle
ostatnio krzyczymy o potrzebie zmian w edukacji. Jest to może jedyna
rzecz, w której zgadzają się wszystkie opcje polityczne. Wszystkie
też swoje zmiany wprowadzają. Od efemerycznych mundurków Giertycha
(pamiętacie jeszcze, że ten Pan kiedyś współrządził i był
ministrem edukacji?), przez wrzucenie 6 latków do szkół aż po
likwidację gimnazjów, które właściwie nie wiadomo po co lata
temu utworzono i zupełnie nie wiadomo po co zlikwidowano. Jedno i
drugie zrobiono na wariata, zupełnie nie licząc się z kosztami,
zwłaszcza ludzkimi. Zmiany, ciągle zmiany, szkoda tylko, że żadna
z nich do niczego nie prowadzi, bo to nic więcej, niż polewanie
kolejnymi warstwami lukru czegoś, co już od dawna nie nadaje się
do konsumpcji. Z jakiegoś powodu rządzący opierają się, że ma
być „nowocześnie”, albo „tak, jak kiedyś”, bo przecież
było lepiej. Tymczasem rosną nam nowe pokolenia, żyjące w świecie
jakościowo innym. Nawet ich mózgi są inaczej ukształtowane.
Możemy się zastanawiać, czy to dobrze, czy źle, czy są od nas
mądrzejsi, czy głupsi, ale musimy, czy nam się to podoba, czy nie
przyznać, że są po prostu inni. I świat też jest inny. I
potrzeba innej edukacji.
Głęboko
wierzę, że czasy, w których decyzje podejmowane „na górze”
mogły sprawdzić się u wszystkich dawno przeminęły, jeżeli w
ogóle kiedykolwiek takie były. Teraz od absolwentów wymaga się
samodzielności, autonomii, umiejętności myślenia i podejmowania
decyzji. I tego musi uczyć szkoła. Problem w tym, że nie da się
prowadzić obowiązkowych zajęć z autonomii. Mimo to właśnie
szkoła może kształcić takie kompetencje. Jak? A no nie trzeba
tego nawet wpisywać do podstawy programowej. Wystarczy, że właśnie
takie kompetencje posiadają osoby, z którymi dzieciaki mają do
czynienia na co dzień, czyli nauczyciele. A skąd mają je wziąć?
A stąd, że ich praca tego wymaga i stwarza możliwość ich
zdobycia. To nie jest program na rok. To jest program na
dziesięciolecie, ale stwarzałby możliwość kształcenia ludzi
dostosowanych do potrzeb współczesności.
Uważam,
że aby dobrze kształcić nauczyciele muszą być przede wszystkim
wolni. Wyzwoleni z okowów sztywnych i szczegółowych podstaw
programowych, z konieczności wypełniania ton papierów, z nicniewnoszących ocen, kontroli ze strony dwóch instytucji, czy
zmuszani do wpisywania do dziennika sztucznie wymuszanych ocen.
Przecież
podstawa programowa mogłaby zawierać wyłącznie wykaz kompetencji,
z jakimi uczniowie powinni kończyć poszczególne etapy edukacji. Co
za różnica jaką lekturę przeczytają i kiedy, jeżeli będą w
stanie ją zrozumieć, wyciągnąć wnioski, rozmawiać na jej temat,
czy napisać pracę? Czy naprawdę lepiej, że uczeń nie przeczyta
„Janka Muzykanta”, niż że przeczyta „Zwiadowców”? Czy nie
lepiej byłoby, gdyby dzieciaki wiedziały coś na temat zależności
w przyrodzie, rozumiały, co robimy planecie, umiały skorzystać z
klucza, by rozpoznać roślinę, niż żeby potrafiły opowiadać o
układzie krwionośnym dżdżownicy (mnie osobiście to ostatnie
naprawdę fascynuje, ale przecież większości ludzi NIE). Czy nie
lepiej, żeby złożyły do kupy silnik elektryczny i rozumiały co
się w nim dzieje, niż liczyły wyciągnięte z kosmosu zadania (to
też mnie interesuje, żeby nie było, że wyrzucam z programu treści
dla mnie niewygodne)? Ja osobiście jestem wielką fanką wiedzy
encyklopedycznej zdobywam ją gromadzę i popisuję się przy każdej
okazji, ale większość ludzi woli spędzać czas inaczej i żadne
zaklęcia i podstawy programowe tego nie zmienią. Możemy narzekać,
albo możemy spróbować nauczyć dzieciaki czegoś ważnego, zamiast
uczyć i nie nauczyć właściwie nic. Powinniśmy pozwolić
nauczycielowi wybrać nauczanie tego, co jest ważne dla jego
uczniów. Wybierać narzędzia, którymi pragnie się posłużyć –
te, które będą pasowały jemu (tak, nauczyciel powinien uczyć z
tego, co jemu najbardziej leży – on jest ważny, bo tylko
posługując się własnym materiałem jest naprawdę przekonujący!)
i uczniom.
Nikt
przecież nie idzie pracować do szkoły po to, żeby nie uczyć.
Może się zniechęcić, może się rozbić o ścianę systemu, może
się wypalić, ale nikt nie wybiera tego ciężkiego zawodu, żeby
nie nauczyć uczniów! Dlatego nie powinniśmy na każdym kroku go
ograniczać i patrzeć mu na ręce. Nie potrzeba nadzoru aż dwóch
instytucji (wydziału oświaty o kuratorium), których działania się
dublują, a na działanie których idzie naprawdę spora część
środków na oświatę. Pozwólmy nauczycielowi pracować na zasadzie
umowy społecznej – umowy między nim samym, uczniem, jego rodzicem
i dyrektorem. Jakość nauczania nie bierze się z kontroli ale z
wzajemnego zaufania. Pozwólmy tym ludziom rozmawiać, dogadywać się
uwspólniać wartości. Głęboko wierzę, że nauczyciel, który
faktycznie czuje, że ma wpływ na to, co robi byłby o wiele
bardziej elastyczny, a wiedzący po co coś robi i dlaczego właśnie
tak o wiele bardziej przekonujący. Wszyscy ci ludzie mają wspólny
cel, jakim jest kształcenie młodego pokolenia. Pozwólmy im go po
prostu realizować.
A co
z tym, że każda szkoła będzie uczyć inaczej? Że uczniowie nie
będą mieli identycznej wiedzy? A kto powiedział, że powinni mieć.
Każdy z nich ma dostęp do tej wiedzy w swojej kieszeni. Lepiej,
żeby umiał z niej korzystać, niż żeby za wszelką cenę nosił
ją w głowie. Teraz jest tak, że wiedzy i tak nie ma, a kompetencje
korzystania z dobrodziejstw Internetu są u nastolatków tak naprawdę
żadne. Jeżeli są internetowymi tubylcami, to takimi, którzy
świetnie znają topografię placu zabaw, a po wyjściu z niego
niemal natychmiast się gubią.
Kolejną
rzeczą są oceny. Jeżeli mają pełnić funkcję motywacyjną, to
jest to najgorsze narzędzie motywacji z możliwych. Jeżeli
informacyjną, to przykro to mówić robią to tragicznie kiepsko.
Tak naprawdę pełnią taką funkcję, że są. Dyrekcja widzi, że
są, kuratorium widzi, że są, a rodzice czują się bezpieczniej,
bo coś co, dzieje się w szkole do nich dociera w postaci
zrozumiałej liczby, mniej zrozumiałej litery, bądź enigmatycznego
„musisz się bardziej postarać”. A może by tak zrezygnować z
zaspokajania potrzeb kuratorium, dyrekcji i rodziców i skupić się
na uczniach. Może by po prostu pozostać przy prostej informacji: to
umiesz, to umiesz, a tego jeszcze warto się nauczyć, zastanówmy
się, jak mógłbym cię w tym wesprzeć? Bez ocen, poprawiania ocen,
odpytywania przy tablicy, ocen za aktywność i za zachowanie. Może
gdyby ich nie było nauczyciel częściej rozmawiałby z uczniem
zamiast uciekać się do skreśleń i liczbowych etykiet?
To
jest mój autorski pomysł, nie doskonała recepta na edukację.
Gorąco zachęcam do dyskusji. Może macie lepsze pomysły? Co do
mnie, to to dopiero początek, bo pomysłów na zmiany w innych
aspektach nauczycielskiej pracy mam więcej.
C.D.N.