środa, 30 marca 2016

Nie strach się bać

Z racji stanu, w jakim jestem i komplikacji z tym związanych, które skutkują faktem, że w
najbliższym czasie raczej nie będę miała styczności ani z przedszkolem, ani klientami, nie mam też możliwości prowadzenia warsztatów, a świat oglądam z perspektywy kanapy, korzystam z okazji i nadrabiam zaległości czytelnicze. Najbliższe notki traktować będą zapewne głównie o książkach. Mogę przynajmniej zapewnić, że będzie ich naprawdę sporo.
Na pierwszy ogień idzie książka, która wzbudziła mój absolutny zachwyt. „Nie strach się bać” Lawrence'a J. Cohena (tego od „Rodzicielstwa przez zabawę”) jest książką, jakiej zdecydowanie potrzebowałam przede wszystkim jako osoba pracująca z dziećmi. Autor nie tylko daje świetne porady jak sobie z lękiem radzić, ale przede wszystkim bardzo przekonująco pisze o walce z lękiem, a właściwie o tym, że jak i z innymi emocjami, walczyć z nim nie należy.
Cóż zatem robić? Po pierwsze zauważyć go, przyznać się do tego, że jest, nauczyć się z nim żyć, zmagać się, ale tylko z takim na akceptowalnym poziomie no i nie uciekać. Według autora dzieci (i nie tylko) mają trzy główne sposoby (nie) radzenia sobie z tym uczuciem. Pierwszym z nich jest unikanie sytuacji lękotwórczych za wszelką cenę. Pozwala to lęku uniknąć, ale nie daje żadnych szans na konfrontację z nim, a zatem i na rozwiązanie problemu. Drugim sposobem są „białe knykcie” polega na tym, że stawiamy lękowi czoło za wszelką cenę – przełamujemy go na siłę, co nie sprawia, że boimy się mniej, ale izolujemy się od własnych uczuć – wchodzimy do basenu i pływamy, ale ani przez chwili nie jesteśmy rozluźnieni, nie sprawia nam to przyjemności. Dajemy rade i tyle. Trzeci sposób, to zwyczajne uleganie panice.
Autor proponuje zachowanie alternatywne – zmaganie się z możliwym do zaakceptowania lękiem przy pomocy innych – przede wszystkim rodziców. To, co mi się w książce szalenie podoba, to właśnie podkreślanie na każdym kroku roli rodziców i ich podejścia. Począwszy od przyjrzenia się własnym lękom – którymi tak łatwo dzieci zarażamy, skończywszy na adekwatnym udzielaniu pomocy. Adekwatnym oznacza tu pełnym empatii i wiary w powodzenie, ale bez przymuszania, odklejania dziecka od siebie na siłę, czy wpychania do głębokiej wody, ale też bez nadmiernego chronienia przed wszystkim, co nieprzyjemne.
Podoba mi się to, że autor podkreśla tak mocno i w wielu miejscach rolę drugiej osoby „drugiego kurczaka” (nie będę tłumaczyć o co chodzi, zaintrygowało was – sięgnijcie po książkę), która się nie boi i często jest jedynym, co dzieli dziecko pogrążone w lęku od całkowitego poddania się atakowi paniki. To z jednej strony, z drugiej zaś – wiara w to, że to dziecko musi pełnić rolę przewodnią, ono musi być gotowe do tego, by postawić kolejne kroki na drodze do życia nie tyle bez lęku ile z taką jego ilością, jaką spokojnie może zaakceptować i jaka nie przeszkadza mu w życiu. Nie z każdym lękiem wszak trzeba walczyć.
Jeszcze jedna kwestia jest tu ogromnie przekonująca. Autor jest rozbrajająco szczery. Otwarcie pisze o swoich lękach i o tym, jak sam zmagał się z samym sobą zarówno jako rodzic, jak i jako dziecko. Te osobiste fragmenty dla mnie były bardzo ważne. Nie było ich wiele, ale sprawiły, że wydaje się on być prawdziwym ekspertem w temacie, o którym pisze. Nie chciałabym w ten sposób w żaden sposób umniejszać znaczenia jego zawodowego doświadczenia, czy przytaczanych opisów przypadków. Mam po prostu ludzką słabość dla ludzi, którzy nie wypowiadają się tylko ex cathedra jako wszystkowiedzący eksperci, ale odsłaniają własne słabości i pokazują, że choć wiedzą trochę więcej i mają duże doświadczenie pozostają zwykłymi ludźmi, których dotyczą dokładnie te same problemy.
Podsumowując – mi jako osobie pracującej z dziećmi książka dała bardzo wiele. Dostała konieczne minimum teorii, wiele życiowych wyjaśnień i bardzo wiele strategii, których mogę użyć pracując z dziećmi i ich rodzicami. Okazało się, że bardzo jej potrzebowałam, mimo że sama nie zdawałam sobie z tego sprawy. Polecam ją każdemu, kto pracuje w żłobku, przedszkolu, szkole, czy innej instytucji, gdzie ma kontakt z dziećmi, a także wszystkim rodzicom, którzy borykają się z dziećmi cierpiącymi z powodu lęku.

piątek, 11 marca 2016

"Uchwycić żywioł"

Jakiś czas temu przeczytałam na jednym z gospodarczych, jeśli się nie mylę, portali artykuł, w którym autor rozpaczał nad faktem, jak bardzo nieodpowiedzialna i mało przewidująca jest polska młodzież. Przyczyną takiego osądu był sposób, w jaki większość dzieciaków wybiera studia, a mianowicie, zamiast mądrze kierować się poradami ekonomistów i rynkowymi trendami oni głupio idą na to, co ich interesuje. Ta droga ma być zła, ponieważ skutkuje tym, że ci młodzi ludzie nie mogą potem z tego właśnie powodu (?) znaleźć pracy.
Moja głęboka niezgoda z takim postawieniem sprawy wynika z trzech przesłanek. Pierwsza, najmniej związana z tematem, to fakt, że na całym świecie osobom z wyższym wykształceniem coraz trudniej znaleźć prace wcale nie dlatego, że wybierają złe kierunki, ale dlatego, że po prostu popyt na osoby wykształcone nie nadąża za podażą. Tak samo jest w Polsce, Stanach, czy Chinach. Prawda jest taka, że gdyby wszyscy ci, którzy wybierają kierunki humanistyczne poszli na politechniki, to w ciągu paru lat rynek by się wysycił i tak samo trudno byłoby o pracę w tych zawodach.
Drugim powodem jest to, że ja osobiście postrzegam ogromną winę szkoły w tym, że tak wielka część dzieciaków interesuje się tym samym, lub interesuje się studiami, na których najmniej się napracują. Nie wierzę, by „współczesna młodzież” w jakikolwiek sposób różniła się od nas w ich wieku, czy od rówieśników sprzed 100 lat. Na pewno nie są głupsi. Po prostu szkoła popełnia dwa błędy podstawowe. Zniechęca do przedmiotów „trudnych”, czyli tych, które po angielsku określa się jako sience – matematyki, fizyki, czy chemii, bo nimi zanudza. Z jednej strony nie ma warunków do przeprowadzania doświadczeń, z drugiej system szkolenia nauczycieli przedmiotowych jest w Polsce po prostu tragiczny i w żaden sposób nie przygotowuje ich do nauki zawodu, a jedynie do wypełniania papierów (może kiedyś dokładniej o tym napiszę). Poza tym szkoła (nie tylko polska) w której jest nacisk wyłącznie na ścisłą wiedzę i testy, gdzie nie ma miejsca na sztukę, czy już w ogóle na zapoznawanie się z jakimkolwiek rzemiosłem skutecznie zawęża horyzonty dzieciom i nie pozwala na poznanie tego, co może ich tak naprawdę interesować.
Po drugie, i najważniejsze aż trudno uwierzyć, że ktoś na tym świecie jeszcze wierzy w homo economicus i w to, że człowiek działa czysto racjonalnie. Chodzi mi konkretnie o to, że zakładanie, że ktoś pójdzie na studia, które uważa za nudne, skończy je bez odrobiny pasji i nawet podejmie pracę w zawodzie, kiedykolwiek będzie daną rzecz dobrze robił. Czy naprawdę potrzebujemy miernych informatyków, słabych architektów, budowlańców, czy niecierpiących ludzi lekarzy? (Inna sprawa, że ten ostatni zawód wydaje się akurat przyciągać wiele osób myślących w kategoriach zysków i strat, gdyż jest prestiżowy i jako jeden z nielicznych praktycznie gwarantuje pracę, a po kilku, kilkunastu latach także godziwe zarobki. Być może stąd tylu lekarzy pozbawionych powołania, czy pasji, czy zwyczajnej empatii.)
Tak naprawdę nie chodzi o to, by poświęcić na coś 10 000 godzin i dzięki temu stać się mistrzem. Żeby być w czymś naprawdę świetnym, trzeba to kochać. Tu właśnie wychodzi naprzeciw moim poglądom książka Kena Robinsona „Uchwycić żywioł”. Możemy w niej poznać dzieje kilkudziesięciu osób – od wybitnych muzyków, sportowców olimpijskich, po wyjątkowych nauczycieli, czy utalentowanych wiolonczelistów. Ludzi tych dzieli bardzo wiele – pochodzą z różnych krajów, robią różne rzeczy, jedni urodzili się w biedzie, inni od urodzenia byli dobrze sytuowani. Jedni są profesorami, inni nie ukończyli liceum, bo ze szkołą nie było im po drodze. Nie wszyscy wzbogacili się, czy odnieśli międzynarodowy sukces. Wszyscy za to są szczęśliwi i naprawdę świetni w ty, co robią. A stało się tak, ponieważ odnaleźli swój żywioł – swoją pasję, coś co pragną robić i co nie jest dla żadnego z nich tylko pracą. Jest ich powołaniem, czymś, z czego czerpią energię. Od kiedy to odkryli włożyli w samodoskonalenie ogromne ilości pracy, dlatego, że pragnęli nauczyć się więcej, stworzyć coś niezwykłego. Nie po to, by napawać się efektem (nieraz skądinąd spektakularnym), ale po to, by robić to, co kochają, wierząc,że ich działanie ma sens.
Robinson poświęca całe rozdziały na sposoby odnajdowania żywiołu, na to, jak w tym pomagać, co jest potrzebne, by dzieciaki, lub nawet ludzie dorośli mieli możliwość swoją pasję odnaleźć. Potrzeba plemienia – grupy ludzi, których łączą zainteresowania, przydaje się mentor, pomóc może też dobrze pomyślana szkoła. To ważne szczegóły techniczne. Dla mnie jednak o wiele bardziej istotne było coś, co stanowi chyba główny przekaz tej książki. Głębokie przekonanie autora, które zresztą całkowicie podzielam, że każdy, dosłownie każdy człowiek – niezależnie od wieku, narodowości, czy statusu materialnego ma jakiś żywioł, który może odnaleźć. Każdy dysponuje tym czymś, w czym może być po prostu świetny i czemu pragnąłby poświęcić życie, gdyby tylko miał szansę na to trafić.
Takie spojrzenie zupełnie zmienia perspektywę patrzenia na młodego człowieka, który przestaje być białą kartką do zapisania przez wychowawców i nauczycieli, ale niewiadomą, która chowa w sobie klejnot, który może zostać odkryty i nadać życiu jednostki głęboki sens. I nikt nie ma prawa oceniać żywiołu – stwierdzać, że zostanie świetnym cieślą jest gorsze, niż bycie adwokatem, że praca krawcowej jest mniej ważna, niż architekta, czy wykładowcy akademickiego. Tego, czego najbardziej potrzebujemy wokół siebie, to ludzie z pasją, ludzie zadowoleni z tego co robią i lubiący to robić. Zamiast zatem wmawiać ludziom kim powinni zostać, bo to się opłaca, powinniśmy (my rodzice, psychologowie, nauczyciele, wychowawcy) stwarzać możliwość znalezienia tego czegoś. Decyzja, czy ktoś będzie chciał z tego żyć, czy pozostawi to sobie jako hobby i relaks także powinna należeć do jednostki.

niedziela, 6 marca 2016

Muzyczny tampon?

Przyznaję, że fanką gadżetów nie jestem i nie byłam. Smartfona nie mam, tabletu też nie i
Zdjęcie zrobione nie-smartfonem. Obrazka oryginału nie będzie, bo nie zamierzam robić reklamy głupim inicjatywom.



ogólnie jakoś do cudów elektroniki mnie nie ciągnie, a jeżeli nawet czasami, to jak pomyślę, co zrobią z mózgami mojego potomstwa, to znów mnie nie ciągnie. Zwykle po prostu zachowuję dystans, ale tym razem nie potrafię. Kilka dni temu dostałam linka do najdziwniejszej rzeczy, z jaką się dotąd spotkałam. A mianowicie...
Tak, dobrze się Wam wydaje, odpowiedź jest w tytule posta – grającego tamponu. Ten kawałek plastiku z wbudowanym głośniczkiem sterowny jest za pomocą specjalnej aplikacji na smartfony, a jego rolą jest odtwarzanie muzyki dla nienarodzonego. Pomysł nie tylko dziwny, ale wręcz koszmarny, fatalny i zwyczajnie niebezpieczny. Zaczynając od argumentów najprostszych – co za pomysł, żeby ciężarna, która raczej powinna unikać ryzyka uszkodzeń śluzówki, zakażeń itp. wkładała sobie do pochwy na nie wiadomo jak długi czas kawał plastiku? Nie chce mi się nawet myśleć o potencjalnym stanie zapalnym i leczeniu go, co z pewnością nie będzie wspierać dziecka w rozwoju, a przecież właśnie to ma robić.
Ale nie robi! Dziecko w łonie matki owszem słyszy – przyzwyczajone jest do przytłumionych dźwięków świata zewnętrznego, ale przede wszystkim głosu mamy i tego, co dzieje się w jej ciele. Ścieżkę dźwiękową nienarodzonego tworzą w zdecydowanej większości odgłosy bicia serca i pracy jelit mamy. Ciekawym urozmaiceniem dla nich jest głos mamy, który słyszany jest w dużej mierze od wewnątrz, bo przenosi się także w formie drgań. I wiecie co? Tak właśnie powinno być. To wystarczy. Jeżeli mama lubi śpiewać, czytać na głos wierszyki, to wspaniale – dziecko będzie je rozpoznawać po urodzeniu. Jeżeli lubi słuchać muzyki, albo jeszcze lepiej, samodzielnie ją wykonywać, to też świetnie – część ze słyszanych przez nią dźwięków (zwłaszcza te niższe) przenika przez powłoki brzuszne i dostarcza ciekawego urozmaicenia. To jest właśnie to, czego słuchały nienarodzone dzieci przez ostatnie tysiące lat. To, do słuchania czego są ewolucyjnie przystosowane – to jest to, na co po prostu są gotowe.
Pomysł z przystawianiem słuchawek do brzucha już jest chybiony – dźwięk jest zbyt mocny, zbyt bezpośredni. Ten sam, bądź jeszcze silniejszy efekt uzyskuje się zapewne z grającego tamponu, tymczasem konsekwencje są właściwie nie do przewidzenia. Słuchanie muzyki w ten sposób może przeszkadzać dziecku we śnie, zaburzyć rytm snu i czuwania, a co za tym idzie wpłynąć negatywnie na rozwój mózgu. Może powodować dodatkowy stres, którego efekt jest taki sam. Może tez powodować różne inne konsekwencje, których nawet nie potrafię wymyślić na poczekaniu, bo przecież takie bezpośrednie dostarczanie dźwięków powoduje drgania płynu owodniowego, które potencjalnie mogą być nieprzyjemne dla zmysłu dotyku. A dziecko nie jest w stanie w żaden sposób poinformować rodzica, ze chce spać, że chce spokoju, i natychmiast należy wyłączyć urządzenie. Przecież dodatkowe kopniaki z łatwością odczytać można jako objaw entuzjazmu.
Tymczasem nie ma żadnych badań na temat takiego oddziaływania na płód. Nie ma i nie będzie. A to dlatego, że żadna matka nie zgodzi się na to, by potencjalnie zaszkodzić swemu dziecku dla celów naukowych. Tym bardziej nie powinna eksperymentować w celach, no właśnie jakich? Nikt za 2, 3, 5, czy 15 lat nie opublikuje wyników, że dzieci słuchające lub niesłuchające muzyki z tamponu są zdolniejsze, albo mają ADHD. Nikt tego nie sprawdzi. Jedyne badania o jakich czytałam, dotyczące wpływu dźwięku w okresie przedporodowym dotyczyły kurczaków w jajkach. Jedyna konsekwencją takiego postępowania były zaburzenia zachowania ptaków, których mózg jest przecież nieskończenie prostszy, niż nasz. Łatwo sobie wyobrazić, że skoro coś zaszkodziło kurom, które przez większość życia kierują się wyłącznie instynktem, to tym bardziej może być niebezpieczne dla ludzi. Już samo takie podejrzenie wystarczy, żeby omijać takie cudowne gadżety szerokim łukiem. Dziecko w łonie matki na prawdę wie, jak się rozwijać i nieszczególnie potrzebuje naszej pomocy. Wystarczy, że nie będziemy mu przeszkadzać.

środa, 2 marca 2016

Zanudzić matematyką

Nie mam pojęcia dlaczego w polskiej szkole panuje głębokie przekonanie, że pewne rzeczy
trzeba po prostu opanować. Nauczyć się  na pamięć i tak ma być, bo „dalej sobie uczniowie nie poradzą”. Tak jest na pewno z tabliczką mnożenia. Od kiedy tylko się pojawia jest wałkowana w tą i w tamtą tak długo, aż nie zostanie opanowana pamięciowo. Jeden z moich klientów usłyszał nawet na jej temat, że „teraz ma się jej nauczyć na pamięć. Na rozumienie potem będzie czas”. Świetnie! Nie po wiem ci o co chodzi, nie powiem ci po co masz się tego nauczyć, po prostu mówię, że masz, to się ucz i tyle. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej demotywującego i zniechęcającego do nauki. W dodatku zupełnie nie rozumiem, czemu to ma służyć. Przecież tabliczki mnożenia wcale uczyć się na pamięć nie trzeba. Jeżeli rozumie się jej ideę można przez pierwszy okres korzystać z różnych metod niepamięciowych – można dodawać i odejmować, liczyć na palcach i licznymi innymi magicznymi metodami wymyślanymi przez dzieciaki, które wiedzą o co chodzi. Owszem są one bardziej czasochłonne, ale przy okazji uczą wielu innych rzeczy i minimalizują ilość pomyłek. W dodatku, z czasem, gdy tabliczka mnożenia jest używana i tak pamięciowe jej opanowanie jest nieuchronne. Po prostu liczy się coraz szybciej, aż w końcu liczyć nie trzeba.
Metoda taka ma jeszcze jeden niewątpliwy plus – zamiast poświęcać miesiące na odpytywanie dziecka na czas z tabliczki mnożenia można pokazać mu po co ona mu się przyda, a nie da się tego zrobić, bez pokazania bardziej złożonych, a zatem ciekawszych zadań wymagających myślenia, będących prawdziwymi problemami do rozwiązania zamiast mechanicznego wpisywania kolejnych wyników. Jeżeli dziecko zaciekawi się matematyką to będzie potrzebowało tabliczki mnożenia i ją opanuje. Jeżeli się nią zanudzi, to wyparuje ona mu z głowy jak większość wierszy, których trzeba było się nauczyć nie wiadomo po co. A przecież matematyka jest ciekawa i fascynująca, tyle,że niekoniecznie na podstawie podstawowej algebry, która jest tylko narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Tak samo niezrozumiałe jest podejście do zadań tekstowych. Moim zdaniem powinny być one absolutnym punktem wyjścia do jakiejkolwiek matematyki. Jest je w stanie rozwiązywać przedszkolak, który na oczy symboli cyfr nie widział. Jakoś dzielenie się smakołykami z bratem nagle okazuje się banalnie proste dla kilkulatka, który wie ile dać, żeby nie być pokrzywdzonym – intuicyjnie rozumie w ten sposób dodawanie, odejmowanie, a nawet ułamki, jeżeli tylko są kawałkami ulubionej pizzy. Dlaczego zatem już w wieku 10 lat większość dzieciaków ma kłopot z podobnymi zadaniami? Dlaczego uparcie dzielą zadania na „te z mnożenia i te z dodawania” i uparcie próbują dostosować je do schematu zamiast po prostu użyć wyobraźni? Moim zdaniem chodzi o to, że jeżeli przez trzy, czy cztery lata uczono ich, że matematyka to abstrakcyjne liczby, to coś, co kiedyś było oczywiste traci związek z podstawą i staje się... No właśnie abstrakcyjne.
Żeby było gorzej – to samo dotyczy czytania. Dzieciaki poznają literki, mozolnie łączą je w słowa tylko po to, by móc przeczytać głupawą dwulinijkową notatkę z książki, albo nicnieznaczącą, nudną i zwyczajnie infantylną sfabrykowaną „na ich potrzeby” czytankę z podręcznika. Przecież znów to bez sensu. Robimy dokładnie to samo z matematyką – na wstępie dajemy coś jałowego, co ukazuje bezsens działania, a potem rozpaczamy, że dzieci nie chcą czytać. A kto przy zdrowych zmysłach by chciał czytać to, co zawarte jest w podręcznikach do pierwszych klas. Dzieci są ciekawe świata a dostają banalną papkę.
Mam nieodparte wrażenie, że nauka stała się sztuką dla sztuki. Mówimy „ucz się, to dla ciebie ważne” i na każdym kroku temu zaprzeczamy pokazując dzieciakom banały i nudę. Wydaje mi się (i nie tylko mi, bo poparte jest to niejednymi badaniami), że lepiej byłoby zacząć od drugiej strony – stawiać przed dziećmi dotyczące ich wyzwania i poczekać, aż poproszą o to, by pomóc im nauczyć się matematyki. Przerwać książkę w najciekawszym momencie, by dziecko pragnęło z całego serca nauczyć się czytać. Gdybyśmy przestali wreszcie nudzić, że trzeba, a pokazali po co, dzieciaki same by się uczyły i całe biedzenie się nad tym, jak te dzieci zmotywować byłoby kwestią czysto akademicką. One są zmotywowane i wkładamy naprawdę wiele trudu t to, żeby tą motywację wyplenić.
Jeżeli Was nie przekonałam, to nie będę Was odsyłać do rozległej literatury przedmiotu. Proponuję coś innego – sięgnijcie po zbiór opowiadań „Kirinyaga” Mike'a Resnicka i odszukajcie w niej fragmentu zatytułowanego „Bowiem dotknęłam nieba”. To jest coś, co podrzucił mi w ósmej klasie podstawówki jeden z cudownych nauczycieli i w ogóle nie byłam w stanie wtedy tego zrozumieć. Teraz, rozumiem. I jeżeli po to sięgniecie też zrozumiecie o co chodzi.

wtorek, 1 marca 2016

Jak rozmawiać z ciężarną?

Dzisiejszy post jest inny niż dotychczas, bo nie będzie dotyczył dzieci. Przynajmniej w znacznie mniejszym stopniu niż zwykle. Będzie dotyczył jednak doświadczeń moich i jestem  głęboko przekonana, że również wielu innych kobiet, które są lub kiedykolwiek były w ciąży, a także z ogromnym prawdopodobieństwem wielu ojców, ale z braku doświadczenia w byciu takowym skupię się jednak na kobietach.
Zacznę od banału. Ciąża nie jest okresem łatwym. Nie ma w niej też nic oczywistego. Z jednej strony jest niewątpliwym źródłem szczęścia, przynajmniej dla wielu (choć nie wszystkich!) kobiet. Ale oprócz tego szczęścia jest jeszcze cała gama innych uczuć. Niemal każda ciężarna doświadcza lęku – o zdrowie dziecka, o jego rozwój, o to, czy donosi ciążę, o to, jak poradzi sobie finansowo, kiedy powinna wrócić do pracy i z milionów innych powodów. Te uczucia towarzyszą zarówno ciążom, które są efektem starań trwających miesiąc, jak i tym, które są efektem kilkuletniej terapii. Są nieodłączną częścią ciąży pierwszej, jak i każdej następnej. To, że ktoś miał szczęście i urodził nawet kilkoro zdrowych dzieci nie oznacza, że jego wyobraźnia została wyłączona i, że nie zdaje sobie sprawy, że różne rzeczy się zdarzają.
Ten emocjonalny koktajl staje się jeszcze bardziej skomplikowany w sytuacji, gdy ciąża nie jest planowana, a dotyczy to ponoć (przyznaję nie bez bicia – nie wiem, skąd te dane. Gdzieś wyczytałam i wydają mi się sensowne) połowy ciąż. Miłość do dziecka niespodzianki może wcale nie pojawić się wraz z ujrzeniem dwóch kresek na teście. Co więcej wcale nie musi pojawić się też radość. Może tak być, jednak wcale nie musi – długo dominować może lęk, zaskoczenie, nawet niechęć do czekających zmian. I to jest normalne. Co więcej niepewność co do tego, czy wydarzyło się coś dobrego może dotyczyć nawet ciąż planowanych.
Kończąc już ten przydługi wstęp – nie każda ciężarna jest okazem szczęścia i radości. Nie każda buja w obłokach z powodu tego, ze pod jej sercem rozwija się maleństwo. Czasem na przekonanie się, że rzeczywiście wydarzyło się coś dobrego potrzebuje dziewięciu miesięcy, a czasem i dłuższego czasu. I to jest w porządku tak po prostu jest. Ludzie się między sobą różnią. Nawet kobiety. Nawet ciężarne.
Po co zatem to wszystko, ano po to, żeby osoby rozmawiające z ciężarnymi trochę pohamowały wylewy swoich emocji – czy to pozytywnych (Ach jakże to wspaniale i cudownie! Jakże się cieszę!) czy o negatywnych (O rany, to straszne i jak wy sobie teraz poradzicie!). Normalnym jest że ciąża nawet bliskiej osoby budzi emocje je, jednak można przez jakiś czas te emocje utrzymać na wodzy, bo naprawdę kobieta w ciąży ma dość własnych. Jeżeli sama okazuje radość, to jasne cieszcie się wraz z nią. Może jednak bardziej się martwi i jeszcze nie pogodziła się z nadchodzącymi zmianami? Wtedy wybuchy radości ludzi wokoło mogą ją jeszcze bardziej przygnębić i przyprawić o wyrzuty sumienia. Jeżeli jednak kobieta nawet w trudnej życiowo, materialnie, czy zdrowotnie sytuacji autentycznie cieszy się z perspektywy potomstwa zamartwianie się może ją dogłębnie zranić, zatruć jej radość, wzbudzić wątpliwości, a przecież ma wystarczająco dużo własnych kłopotów.
Co zatem zamiast? Można po prostu zapytać, czy się cieszy. Albo można o to nie pytać. Zwyczajowe jak się czujesz może rozwiązać język kobiecie, która chce o tym rozmawiać, albo pozwoli zbyć banałem osobie, która tego nie chce. Można zapytać, czy chce pogadać, czy czegoś potrzebuje, czy ma do kogo w razie czego zadzwonić. Wszystko zależy od stopnia zażyłości. Są setki sposobów na to, by wybadać czy należy zalewać kogoś swoją radością, czy nie. Zazwyczaj wystarczy spojrzeć na wyraz twarzy, albo posłuchać tonu głosu. Po prostu chwila skupienia na drugiej osobie wystarczy, by wyczuć jaka reakcja jest najodpowiedniejsza. Właściwie większość reakcji, które koncentrują się na tej osobie jest w porządku. Można jej nawet zapytać, czy chce usłyszeć, co ty o tym myślisz. Jeżeli chce, możesz jej opowiedzieć o swoich emocjach. Z dużym jednak prawdopodobieństwem to nie jest to, czego potrzebuje. Warto to uszanować bo to jej ciąża, jej dziecko, jej radość a także jej smutki i lęki. I jeżeli ktoś chce, może je z nią dzielić, ale nie powinien ich sobie przywłaszczać.
Zgadzacie się ze mną?