czwartek, 25 lutego 2016

Z dziećmi trzeba rozmawiać

To, że z dziećmi powinniśmy rozmawiać wydaje się absolutnie podstawową prawdą. Dzięki temu dzieci się rozwijają, poznają język itd. itp. Niby to wszystko prawda, tylko, że jest jedno ale. Co to znaczy rozmawiać z dziećmi i czy w ogóle potrafimy to robić? Na każdym kroku odnoszę wrażenie, że nie potrafimy. Z pełną świadomością piszę tutaj my, bo tak samo jak inni notorycznie łapię się na tym, że ględzę. Nikt mnie już nie słucha, nikt nie ma już cierpliwości, nudzę, albo wprowadzam coraz bardziej nerwową atmosferę, bo do dzieci trzeba mówić. Wróć. Nie mówić. Z dziećmi mamy rozmawiać, a nie upajać się brzmieniem własnego głosu.
Problem w tym, że większość z nas po prostu nie potrafi zamilknąć. Nawet, jeżeli już nauczyliśmy się stosować „komunikat ja”, to notorycznie go nadużywamy. Bombardujemy dzieci tym, że ja czuję, ja chcę, najbardziej biegli w Porozumieniu bez przemocy nawet „ja potrzebuję”. Problem w tym, że dzieci nie są dorosłymi. Dzieci nie potrafią tak po prostu zamienić się w słuch. Co więcej dzieci nie potrafią tak po prostu postanowić (na całe szczęście) zachowywać się tak, żeby potrzeby dorosłych mogły być zaspokojone. Dzieci mają po prostu niedojrzałą część mózgu odpowiedzialną za samokontrolę i panowanie nad impulsami. Ale my już nie. Przynajmniej tak powinno być.
Dlatego nie powinniśmy wymagać od dzieci tego, co nam przychodzi z tak wielkim trudem. Dzieci mogą nauczyć się słuchać tego, co inni mają mu do powiedzenia tylko w jeden sposób. I nie jest to ciągłe napominanie, czy domaganie się uwagi ze strony dorosłych. Uczą się tego w momencie, w którym zostają wysłuchane. Gdy to ich uczucia, których często same nie potrafią nazwać, zostają  wysłuchane, gdy ich potrzeby zostają zauważone i uwzględnione. Gdy ich złość, czy smutek po prostu mogą wybrzmieć bez pocieszania, czy rozśmieszania za wszelką cenę. To właśnie jest ten moment, gdy dzieci uczą się empatii, uczą się słuchania i brania innych pod uwagę podczas podejmowania decyzji.
Moim zdaniem zatem najważniejszą kompetencją rodzica wcale nie jest umiejętność rozmowy powszechnie rozumianej jako mówienie do dziecka w ten, czy inny sposób. O wiele ważniejsze jest to, by właśnie umieć zamilknąć, być z dzieckiem w ciszy – wtedy, gdy płacze i wtedy, gdy wpada w furię. Wtedy, gdy jest ogarniętym emocjami dwulatkiem i wtedy, gdy jest nastolatkiem tak roztrzęsionym, że nie wie jak opowiedzieć o swoich problemach. Tylko w ciszy jest przestrzeń do tego, by zacząć mówić, by dzielić się emocjami, by powiedzieć to, co naprawdę ważne. Warto więc mówić mniej, za to ograniczyć się do tego co ważne i w danym momencie potrzebne. Jeżeli się tego nauczymy, to dzieci też się nauczą i również my zostaniemy wysłuchani. Jednak to my – rodzice przecieramy szlaki, to my powinniśmy pozwolić się zaprosić do dziecięcego świata po to, by mogło ono z ciekawością wejść do naszego. Bo one chcą go poznać, ale nie chcą być do niego wciągane wbrew własnej woli, na siłę, w sytuacji, w której ich własny spychany jest na drugi plan.

środa, 24 lutego 2016

Przepraszam

Wizyty w przedszkolach i na placach zabaw bardzo często bywają dla mnie źródłem potężnej
konsternacji. Jednym z jej powodów jest to, że bardzo często słyszę tam słowo przepraszam. Przepraszam stosowane dokładnie tak samo konwencjonalnie, jak dzień dobry, czy do widzenia. Wiem, że było już o tym w poprzednich postach, ale po prostu muszę o tym napisać. To nie jest słowo konwencjonalne, to nie jest słowo – odczepka. Ono ani nie wymazuje winy, ani nie prowadzi do wybaczenia. A tak jest traktowane przez wielu ludzi. „Przeproś” to dla mnie taki sam koszmar, jak „podziel się!”. Co właściwie przedszkolak rozumie kiedy ktoś rozkazuje mu przeprosić, czasami podać rękę, czy uściskać? Moim zdaniem niewiele ponadto, że jak się komuś coś zrobiło specjalnie, czy przypadkiem, nie ważne, to trzeba wykonać kilka gestów, powiedzieć kilka słów i wszystko powinno być ok. No bo „przecież przeprosiłem”. Nie potrzeba pochylać się nad drugim człowiekiem, nie trzeba mu pomóc, nie trzeba poszukać na przyszłość lepszego, nie krzywdzącego nikogo sposobu na zaspokojenie swoich, przecież ważnych potrzeb. To wszystko zastąpione zostaje przez jedno jedyne nicnieznaczące słowo, które w oczach dziecka szybko nabiera mocy stukania w konfesjonał (które zresztą wielu praktykujących uważa za moment, w którym można iść do komunii a potem grzeszyć dalej w ten sam sposób).
A przecież, jeżeli zwracamy komuś uwagę, że mimo umowy nie wyniósł śmieci, to nie po to, by nas przepraszał, ale by to wreszcie zrobił, prawda? Jeżeli mówimy partnerowi, że jakieś jego zachowanie sprawia nam ból, to nie po to, by usłyszeć przepraszam, ale po to, by w miarę swoich możliwości zmienił on swe zachowanie na takie, które służy obojgu. Przecież nawet wtedy, gdy któryś z domowników rozleje wodę na podłogę nie oczekujemy przepraszam, tylko, żeby wziął szmatę i posprzątał. Przepraszam, nie sprawi, że ktoś nas następnym razem nie zrani, nie posprząta bałaganu, ani nie wyniesie śmieci. Ono może pełnić swoją funkcję, ale tylko wtedy, gdy towarzyszy czemuś więcej – gotowości do współpracy, chęci naprawienia krzywdy, potrzebie naprawienia, pogłębienia relacji.
Dlaczego więc tak wiele rodziców i nauczycieli z uporem maniaka wmawia w dzieci, że przepraszać należy, i, co gorsza, że przeprosiny w jakikolwiek sposób załatwiają sprawę? Przecież nie załatwiają w ich relacjach, często wręcz przeszkadzają, spłycają relację, sprowadzają ją do pustych gestów. Może dlatego, ze jest to mało wymagające? Że jest to droga na skróty, „jakaś” reakcja, a przecież „jakoś reagować trzeba”.
Cóż, prawda jest taka, że nie trzeba, a przynajmniej nie trzeba wymuszać niczego na „agresorze”. Można skupić się na emocjach dziecka pokrzywdzonego i po prostu go wysłuchać. Można skupić się na potrzebach obojga dzieci. Można pomóc dziecku wymyślić nową, konstruktywną i akceptowalną drogę postępowania. Można zapytać „pokrzywdzonego”. Można zrobić wiele rzeczy, które nie załatwią sprawy „od ręki”, ale za to sprawią, że dziecko czegoś się nauczy, że wyciągnie wnioski na przyszłość, że następnym razem postawi na relację i będzie umiało ją naprawić samodzielnie. Czas poświęcony na zrobienie „czegoś więcej” po prostu się opłaca i to nie tylko w przedszkolu i szkole, ale także w dorosłym życiu.

sobota, 20 lutego 2016

Dla kogo kolorowanka?

Kolorowanki to jest coś, co przez wiele lat przyprawiało mnie o rozpacz. Dlaczego? Dlatego, że do
niedawna większość dostępnych na rynku kolorowanek przeznaczona była dla dzieci w wieku przedszkolnym i młodszym szkolnym. Proste obrazki, z bardzo oczywistym doborem kolorów (nierzadko producent dbał o to, by dziecko doskonale wiedziało jakiego koloru użyć informując je o tym czy to w postaci idealnie pokolorowanych obrazków obok, naklejek, czy wręcz oznaczeń z barwnymi plamami) lub też co gorsza będących po prostu postaciami z filmów animowanych, które każde dziecko wie, jak „powinno” pokolorować. Do tego dochodzi jeszcze nacisk rodziców czy nauczycieli, żeby kolorowanie miało „sens” z jednej strony, a rówieśników, które potrafią być jeszcze bardziej drobiazgowi – z drugiej. Efektem jest całkowicie odtwórcze mazanie po papierze, które może i ćwiczy precyzję ruchów, ale przy okazji uczy, żeby robić to, „co trzeba” i „jak trzeba”. Nie ma to absolutnie nic wspólnego z kreatywnością, którą raczej ogranicza. O wiele lepsza dla dzieci jest biała, albo kolorowa pusta kartka, kredki, pisaki, plastelina, nożyczki i wszystko to, co one same uznają za tworzywo.
Czy zatem kolorowanki to ślepa uliczka? Moim zdaniem absolutnie nie. Tyle tylko, że przydają się zupełnie komu innemu – rodzicom. Na rynku w ciągu ostatniego roku pojawiła się spora ilość kolorowanek adresowanych do ludzi dorosłych. Reklamowane są jako produkt antystresowy, jednak to nie jedyna ich zaleta. Po pierwsze w ogóle mobilizują do tego, żebyśmy chwycili do ręki kredki, których większość z nas nie miała w rękach od końca podstawówki. Skłaniają do tego, by skupić się na kolorze, pomyśleć nad zupełnie czym innym, niż zazwyczaj. Pozwalają świetnie oderwać się od rzeczywistości, czyli spełniają funkcję telewizora, ale przy tym pozwalają wypocząć, nie dostarczają zbędnej stymulacji, poprawiają możliwość koncentracji. Według pewnych badań wprowadzają mózg w stan bliski temu, który uzyskać można w czasie medytacji.
Kolorowanki dla dorosłych są jednak zupełnie inne, niż te dla dzieci. Powstają w czyjejś wyobraźni, obrazki są różnorodne, niejednoznaczne – to właśnie wypełnienie kolorem nadaje im charakter. Nie ma tam „prawidłowych” i „nieprawidłowych” wypełnień. Są nierzadko ogromnie skomplikowane, wymagają precyzji, a efekt często przechodzi najśmielsze oczekiwania. Największą ich wadą jest to, że kolorowanie wciąga i bardzo szybko okazuje się, że podkradane dzieciom kredki w 12 kolorach szybko przestają wystarczać.
Podsumowując – następnym razem, gdy przyjdzie wam na myśl, by kupić kolorowankę, zatrzymajcie się, zamiast tego kupcie zwykłe kartki do drukarki i dwa komplety dobrych kredek – jedne dla dziecka, drugie dla siebie. No i kolorowankę. Taką, która wam się spodoba, z która będziecie chcieli obcować. A gdy wrócicie do domu wyłączcie telewizor, wyjmijcie kredki i kolorujcie. Żeby odpocząć, żeby się odstresować, żeby potem móc się skupić na czymś innym, a także po to, żeby dać dobry przykład dziecku – że rysowanie jest fajne, że nie jest domeną dziecięcą, że frajdę z tego może mieć także stateczny i poważny rodzic. Być może dzięki temu, wasze dzieci za 20 lat nie będą potrzebowały kolorowanek, bo będą chciały, lubiły i umiały po prostu rysować.
Dobrej zabawy!

środa, 17 lutego 2016

Co się stało?

Niedawno było o jednym notorycznie zadawanym pytaniu, to tym razem rozprawię się z kolejnym, które przynosi mniej – więcej tyle samo pożytku, a mianowicie: „Co się stało?”. Jest to pytanie, które wbrew pozorom ma jeden i tylko jeden cel: zaspokojenie cierpliwości i uspokojenie pytającego. Pytanemu nie przynosi absolutnie nic.
Przyjrzyjmy się dwóm typowym sytuacjom. Pierwsza z nich: dziecko wbiega do pokoju rodziców z płaczem, trzymając się za bolące miejsce no i pierwsza rzeczą, jaka przychodzi rodzicowi na myśl to pytanie „Co się stało?”. Tylko jakie w tym momencie właściwie ma znaczenie co się stało. Jeżeli nie mieszkamy w Australii, albo nie podejrzewamy, że mamy w ogrodzie żmiję zygzakowatą to ta wiedza naprawdę nikomu do niczego w tym momencie nie jest potrzebna. Ważne jest co boli, czy bardzo boli, czy krwawi, czy potrzeba natychmiastowa pomoc, czy raczej potrzeba przytulić i pocałować w kolano. Co się stało spokojnie można dowiedzieć się za minutę albo 5. Gdy już dziecko poczuje się zaopiekowane. Gdy przestanie zanosić się płaczem. Nawet, jeżeli rozlał się wazon wody to minuta parkietu nie zbawi, a dla dziecka istotnym jest to, czy ważne jest ono – jego uczucia, ból, emocje, potrzeby, czy nasza wiedza i zaspokojenie ciekawości. Musimy wybrać, co jest ważne wiedza o sytuacji, czy dziecko. Obie te rzeczy na pierwszym planie być nie mogą.
Druga sytuacja jest jeszcze gorsza. Podobnie, jak w poprzednim momencie z pokoju obok wypada zapłakane dziecko, albo podobnie podchodzi jedno takie do nauczycielki w przedszkolu i szkole. Tym razem łatwo możemy domyślić się co się z grubsza stało. Dziecko usłyszało coś przykrego, albo zostało uderzone/popchnięte/kopnięte etc.
I znów pada pytanie „Co się stało?”. No ale czy to ważne? Czu dziecko przyszło po to, żeby nam powiedzieć co się stało, czy po to, żebyśmy mu pomogli? Żebyśmy wysłuchali jego smutku, złości, rozczarowania? Z doświadczenia zarówno z dziećmi własnymi, jak i tymi, które uczęszczają do zaprzyjaźnionych placówek wiem, że niemal zawsze dziecko przychodzi właśnie po to drugie. Nie chce kary dla „winnego”, nie chce się spowiadać, że „ja jemu, on mi, więc ja jemu, więc on mi” (czasem chcą, ale jest to niemal zawsze kwestia przyzwyczajenia i nauczenia, że nauczyciel, czy rodzic jest od rozwiązywania wszystkich problemów). Nie chce w ogóle słuchać naszego wypytywania i odpowiadać na pytania, które nas interesują. Dziecko chce wsparcia, chce rozmowy o własnych emocjach. O tym, czego pragnie, a czego nie dostało. O tym, co mogłoby zrobić, by było mu lepiej. W przypadku rodzeństwa w 9 przypadkach na 10 wystarczy zapytać o to, czy boli, czy jest smutno, czy chce pobyć z nami, czy woli wrócić do zabawy. Zazwyczaj po czymś takim woli wrócić i to dlatego, że już właściwie nie pamięta o co był konflikt, kto zaczął. Dziecko żyje tu i teraz, jeżeli dzięki nam poczuło się lepiej to w jego rozumieniu sprawa została rozwiązana.
W przypadku dzieci w placówce bywa trudniej – często dziecko potrzebuje dłuższej rozmowy o tym, czego potrzebuje i jak chciałoby / mogłoby to zdobyć. O tym, co może i umie zrobić, żeby poczuć się dobrze, jak chciałoby się zachować, gdyby sytuacja się powtórzyła. I naprawdę to wystarczy. Jeżeli w którymkolwiek przypadków za wszelką cenę dochodzimy do tego, co dokładnie krok po kroku się wydarzyło, kto jak komu zawinił, dlaczego to zrobił, co niem powodowało, to w większości przypadków tylko rozdrapujemy problem, pogłębiamy konflikt, na którym dzieci już wcale nie mają ochoty się koncentrować. Utrwalamy poczucie krzywdy „ofiary”, która niemal zawsze dążyć będzie do tego by ukazać się we „właściwym” świetle, skłaniamy „agresora” do tłumaczenia się, często do kłamstwa. To wcale nie przybliża nas do rozwiązania wręcz przeciwnie. Zamiast pozwolić dzieciom działać, dogadać się, czy po prostu bawić się dalej prowadzimy proces, który potrzebny jest głównie nam samymi naszemu „poczuciu sprawiedliwości”. A powinniśmy przy tym pamiętać, że im silniej angażujemy się w konflikt po którejkolwiek ze stron, tym mniej dzieci maja okazji do rozumienia samych siebie i innych, do rozwiązywania problemów samodzielnie, a w efekcie do rozwoju społecznego.
Proponuję zatem inne rozwiązanie: Udzielmy pomocy, o jaką prosi dziecko, posłuchajmy tego, co ono chce nam powiedzieć, nie tego, co chcielibyśmy usłyszeć, dajmy mu siłę do mówienia we własnym imieniu i do podejmowania prób załatwiania własnych spraw. Dzieci są wystarczająco do tego kompetentne. Wiedzą, czego od nas potrzebują i właśnie to warto im dać.

wtorek, 9 lutego 2016

Systematyczna praca

Od razu uprzedzam: post jest osobisty i dotyczy mnie. No i jeszcze masy ludzi, których znam, ale nie wszystkich. Nie jest też poparty badaniami naukowymi.
Po tym przydługim wstępie mogę się wreszcie przyznać. Systematyczna praca jest czymś, w co nie wierzę. To znaczy wierzę, że istnieje, że niektórym przynosi rezultaty i że są na świecie ludzie, którzy świetnie się z nią czują. Może nawet kilku takich spotkałam, choć naprawdę trudno mi sobie przypomnieć.
Systematyczna praca jest tym, co próbowała mi wpoić szkoła, a że szkoła wymagała, to siłą rzeczy także rodzice. „Uczyć się trzeba codziennie, wtedy się najwięcej zapamiętuje”. No dobra ponoć nawet tak jest. Problem w tym, ze regularnie uczyłam się w życiu tylko tego, czego nauczyć się nie mogłam i zazwyczaj niezależnie od tego jak wiele i jak regularnie bym spędzała czas nad danym podręcznikiem z równą regularnością nad nią zasypiałam. Podczas, gdy to, co mnie interesowało pochłaniane było zawsze z zastraszającą prędkością i jakimś dziwnym trafem niezależnie od tego, która nie byłaby to zarwana noc z rzędu informacje, które zawsze hurtowo pozostawały w mojej głowie i tkwią tam łatwodostępne od dwudziestu lat. Dzisiaj też działam akcyjnie mam okresy, że pochłaniam książkę dziennie, by zrobić sobie kilka tygodni przerwy, bo akurat przychodzi mi do kłowy zrobienie powtórki z matematyki, albo napisanie 3 notek na zaniedbanym od 3 miesięcy blogu. Szkoła mnie regularnej pracy nie nauczyła. Na szczęście.
Nauczona własnym doświadczeniem nie czuję się zdziwiona, kiedy ucząca się w domu młodzież robi dokładnie to samo. Nie narzekam, gdy syn siada nad podręcznikiem, żeby „zrobić” dwa miesiące w tydzień i na kolejne dwa miesiące odłożyć go na półkę. Nie gonię, by robił konieczne przerwy, gdy nagle zapragnął nauczyć się matematyki z zakresu gimnazjum. Nie przeszkadzało mi gdy przez kilka miesięcy fascynował się gra w szachy, by odłożyć ją na kolejne miesiące na półkę. Każda kolejna fala zainteresowań – z reguły utrzymująca się nawet kilka miesięcy jest dla mnie źródłem radochy i powodem do tego, żeby się czegoś douczyć, choć i tak nie zawsze nadążam. Wiem, że właśnie w danej chwili ma potrzebę zagłębić się po czubek głowy i całym sercem poświęcić się danemu zagadnieniu (choćby było to budowanie z klocków lego) i, że właśnie dzięki temu znajdzie w końcu (może za 10 lat, może ciut wcześniej) to, czego nie będzie chciał już porzucić. Nie zmuszam go by robił coś, co go nie interesuje, nie zmuszam do przerw, poszukiwania różnorodności. Ona nadejdzie, gdy przyjdzie czas.
Niestety (ze względu na warunki, w jakich funkcjonują) większość dzieci funkcjonuje raczej podobnie. Nie potrafi fascynować się więcej niż jedną rzeczą naraz. Nie potrafi tak naprawdę skupić się na jednej rzeczy, gdy ich serce zostało gdzie indziej. Nie potrafi nauczyć się tego, co go w danym momencie ani trochę nie interesuje. Dlatego tak niewielki materiał, jaki jest do opanowania w podstawówce, gimnazjum, czy liceum (z całą odpowiedzialnością za swoje słowa piszę niewielki materiał) zajmuje aż 12 lat ciężkiej pracy, siedzenia na lekcjach, zadań domowych, godzin wkuwania, sprawdzianów, testów, lęków i złości. Te 12 lat, to jest czas, w którym opanować można pewnie ze 3 razy więcej zostawiając dzieciom o wiele więcej czasu na zabawę, na poszukiwanie tematu, który w tym konkretnym momencie jest fascynujący.
Sądzę, że dzieci, które mają „nadmiar” wolnego czasu bardzo chętnie same przeznaczą jego część na naukę, która nie jest nauką, tylko zaspokajaniem nie dającej spokoju potrzeby „żeby wiedzieć coś jeszcze”. Zamiast 5 zajęć dodatkowych, żeby „znaleźć pasję” lepiej im własną pasję pokazać. Wtedy dowiedzą się, czym ona jest i sami ją sobie znajdą. Nie możemy jednak tego od nich oczekiwać, gdy będą robotnikami mającymi co dzień do przerzucenia przypisaną im "tonę cegieł". Po takim wysiłku nic im się nie chce, a już na pewno poszukiwać dla przyjemności i poznawać to, co ich interesuje. Jeżeli robilibyśmy nawet ulubioną czynność pod przymusem szybko byśmy ją znienawidzili. To większość szkół robi dzieciom. Bo systematycznie nie znaczy dobrze. Systematycznie i po kawałku zazwyczaj znaczy nudno.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Czy warto kupować dzieciom książki?

Coraz częściej spotykam się z rodzicami, którzy na temat jakiejś mojej uwagi na temat nabywania książek kategorycznie stwierdzają „My korzystamy z biblioteki. Pokazujemy dziecku, że nie wszystko trzeba mieć.” i czynią to często ludzie bardzo dobrze sytuowani. Jakkolwiek taka antykonsumpcjonistyczna postawa jest mi bardzo bliska w odniesieniu do niemal wszystkich przedmiotów – zwłaszcza ubrań i zabawek, to absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem do książek i to co najmniej z kilku powodów.
Po pierwsze i niekoniecznie najmniej ważne – żeby wydawnictwa mogły egzystować i wydawać nowe wartościowe książki, to muszą na czymś zarabiać. Jeżeli wszyscy ludzie, których na to stać zrezygnują z zakupu książek, to ani oni ani ci, których rzeczywiście na to nie stać nie znajdą ich w bibliotekach, bo po prostu nikt nie będzie ich wydawać. I jest to realna groźba, wystarczy przyjrzeć się rynkowi wydawniczemu – liczbie fuzji i przejęć wydawnictw, liczbie wydawców, którzy rezygnują po wydaniu zaledwie kilku tytułów (nierzadko wartościowych, jak na przykład wydawnictwo Kika), bo po prostu nie są w stanie dłużej dokładać do interesu. Czytelnictwo w naszym kraju spada i tak naprawdę zakup każdej książki jest bezpośrednią inwestycją w kulturę.
Po drugie dzieci czytają książki inaczej niż dorośli. My rzadko wracamy do raz przeczytanej książki, zwłaszcza jeżeli jest to powieść fantastyczna, czy kryminalna. Po prostu poznajemy jej treść, żyjemy jakiś czas z bohaterami, a potem sięgamy po książkę kolejna i jeszcze następną. Dzieci nie. One nie w pełni rozumieją całą treść książki przy pierwszym kontakcie z nią. Pragną do niej wracać, czytać wielokrotnie, dłużej obcować z bohaterami. Zdarza się, że jakaś seria książek jest u mnie w domu czytana regularnie co pół roku, albo dana osoba wraca raz na jakiś czas do którejś jej części, przeczyta całość albo połowę i odkłada na półkę. Dzieci nie marnują czasu – poznają książki dogłębnie, obcują z nimi. Dwa tygodnie na to nie wystarczą. Czasami potrzebne są lata.
Oprócz kupowania książek w ogóle mam jeszcze jeden dziwny zwyczaj. Nie ograniczam się do zakupów „na dziś” - do kupowania tego, co w danym momencie jest u nas „na topie”. Kupuję też książki, które zwyczajnie wydają mi się wartościowe i ciekawe z pełnym zaufaniem, że ktoś kiedyś po nią sięgnie. Nie zawodzę się. Niejeden tytuł przeleżał na regale rok albo dwa a potem nagle, z dnia na dzień wszyscy na jego punkcie oszaleli. Niektóre książki muszą dojrzeć i to, że w danym momencie nikomu „nie podejdą” nie czyni z nich zakupu nieudanego. Nie są wydawane. Po prostu czekają pełne ufności.
Gdyby nie stały, pewnie nikt nigdy by po nie nie sięgnął. Moje dzieci nie znałyby „Alicji w krainie czarów”, „Polyanny”, ani „Lilianny Pędziwiatr”. Nie wiedziałyby tyle o rybach, gadach, czy pierwiastkach chemicznych. Każda z książek czekała na swoją kolej, nieraz bardzo długo. Każda zagarnęła serca dzieciarni na dłuższy lub krótszy czas. Nie zrobiłaby tego, gdyby jej nie było.
Dzieci interesują się tym, co znane. Bardzo często właśnie dzieciaki mające z czytaniem kłopoty chętnie sięgnęłyby po książkę, która jest im znana. Taką, którą już z mamą czytały, w której nie muszą rozumieć każdego słowa, albo taką, w której każde słowo jest im znane. Im trudniej dziecku nauczyć się czytać, tym bardziej potrzebuje własnych, znanych książek. Takich, które przeczytacie po 100 razy wspólnie, by za 101 dziecko mogło przeczytać ją samodzielnie. Ale do tego po prostu musi ją mieć.
Warto pamiętać, że nie tylko dzieci, ale i nastolatki po prostu się z książkami przyjaźnią. Potrzebują je mieć pod ręką tylko po to, by otworzyć na dowolnej stronie. Może nie każdy z Was, ale pewnie wielu miało takie książki. Ja miałam okres w którym próbowałam przekonać cały świat, że powinien przeczytać „Buszującego w zbożu” albo zadręczałam otoczenie „Sezonem w piekle”. Nie mogłabym tego robić nie mając ich. Nie mogłabym też kilka lat wcześniej tulić przed snem dzieł zebranych Shakespeara kupionych przez tatę za nie wiadomo skąd wyskubane pieniądze. Był to najważniejszy prezent, jaki od niego dostałam i jeden z ważniejszych w życiu. Shakespeare w 6 tomach był mój. Jeżeli dzieci nie mają własnych książek nie mogą nawiązywać z nimi trwałych emocjonalnych relacji. Takich, które utrzymają się na całe życie.
No i na koniec argument czysto „rodzicielsko – edukacyjny”. Badania wskazują, że najlepszym predyktorem sukcesu edukacyjnego wcale nie jest status społeczno – edukacyjny rodziców, lecz liczba książek dostępnych w domu. To małostkowy powód dla książkowych zakupów, lecz jeżeli kogoś przekona – będę szczęśliwa nie tylko ja, ale także autorzy, tłumacze, edytorzy, ilustratorzy, korektorzy, składacze i cała ta masa anonimowych ludzi pracujących w wydawnictwach, dzięki którym te cuda mogą trafić w nasze ręce.

środa, 3 lutego 2016

Dlaczego?

Zacznę od tego, że wracam, ale nie wiem, na jak długo i z jaką częstotliwością dam radę pisać. Zniknęłam, bo w moim osobistym życiu działo się wiele, zaszło wiele zmian i wiele rzeczy trzeba było poukładać na nowo. Przy tym wszystkim ciąża, nowa praca, albo dwie, a może nawet trzy, nie pomagają w znalezieniu czasu na pisanie dla przyjemności. Dlatego też jestem, ale nie wiem, kiedy znów będę.
Wbrew pozorom tytuł posta nie odnosi się wcale do tłumaczeń z jego początku. Samo to pytanie jest wystarczająco ciekawe, żeby się nim zająć. Większości rodziców kojarzy się ono pewnie z dążeniem dzieci do wiedzy, a ich samych do rozstrojenia nerwowego, gdy odpowiadają po raz piąty na to samo pytanie, albo gdy dziecko drąży zaprowadzając go w ślepy zaułek. Jednak znów wcale nie o tym tu będzie. Pytania dziecka są bardzo, bardzo potrzebne, a odpowiedzi rodzica są doskonałą okazją do przyznania się do niewiedzy. To nie jest problem.
Problem pojawia się, gdy to dorosły zaczyna zadręczać dziecko pytaniem dlaczego. Pytania tego używamy wszyscy – rodzice, opiekunowie, nauczyciele. I zawsze przynosi ono taki sam rezultat – żaden. Nie ma dziecka, które odpowiedziałoby szczerze, prawdziwie i z sensem na takie pytanie. Jasne, cześć dzieci odpowiada i można te wypowiedzi podzielić ogólnie na dwie kategorie. Pierwsza z nich to „powiem pierwszą rzecz, która mi przyjdzie do głowy”. Druga - „powiem to, co chyba pytający chciałby usłyszeć”. No tak jest jeszcze trzecia kategoria – ta do której zaliczają się odpowiedzi prawdziwe, a mianowicie „nie wiem”. Bo dziecko po prostu nie wie. Nie wie dwulatek, nie wie pięciolatek, dziesięciolatek, a zazwyczaj nie wie i piętnastolatek. Najzabawniejsze prawdopodobnie jest to, że badania pokazują, że tak naprawdę, nie wie też trzydziestolatek. Bardzo chcielibyśmy wiedzieć co dokładnie nami kieruje i często twierdzimy, że wiemy. Niemal każdemu wyborowi przypisujemy jakieś racjonalne wytłumaczenie, które jednak – tak, jak w przypadku kilkulatków – jest nieprawdziwe. Ludzie po prostu nie mają dostępu do znacznej części procesów przebiegających w swoim mózgu. Świadomość chodzi na skróty, których na co dzień nie zauważamy. Przykłady można by mnożyć – wśród tych najbardziej klasycznych jest wybór partnera (mówimy, że podobają nam się ludzie inteligentni i zabawni, ale często stosunek talii do bioder, a nawet kolor sukienki potrafią mieć dużo większe znaczenie), czy realny wpływ reklamy na decyzje zakupowe. Nikt się nie przyznaje do tego, że reklama na niego działa, ale jakoś koncernom opłaca się wydawać na nią miliony.
Wracając do dzieci - one nie tylko nie wiedzą dlaczego coś zrobiły, bo zwykle po prostu kierują się impulsem, ale dysponują o wiele mniejszymi możliwościami racjonalizowania swych poczynań. Za każdym razem słysząc pytanie „dlaczego ją uderzyłeś?”, „dlaczego zrobiłeś bałagan?”, albo fundamentalne „dlaczego mi przeszkadzasz?” odczuwają całkowitą konfuzję. Z jednej strony pragną współpracować z dorosłym i chcą odpowiedzieć, z drugiej nie chcą kłamać. Ich niewiedza powoduje często myśl „skoro mama pyta, to znaczy, że powinienem znać odpowiedź. Jestem głupi, bo jej nie znam.”. W efekcie dziecko po pierwsze czuje się fatalnie i niekiedy popada wręcz w histerię, z drugiej już zupełnie nie jest zainteresowano zaistniałą sytuacją. Koncentruje się na odpowiedzi, albo na własnym nieszczęściu, ale nie na tym, co zrobiło, jakie to miało konsekwencje i co w związku z tym czują ludzie wokoło. Odnosi więc skutek wręcz odwrotny.
Możemy zatem sobie jasno powiedzieć: pytanie „Dlaczego?”jest bez sensu. Zostawmy je dzieciom oraz momentom, w których robimy doświadczenia naukowe. Co zatem zamiast niego? Moja propozycją jest równie proste i krótkie „Co byś chciał”, albo dla bardziej zaawansowanych „Czego potrzebujesz?”. Pozwala ono dziecku skontaktować się z własnymi potrzebami a niekiedy dojść do prawdziwych przyczyn zachowania, a nie brzmi jak pretensja, czy wyrzut. Pokazuje, że jesteśmy po tej samej stronie i oboje chcemy znaleźć rozwiązanie sytuacji, że jesteśmy gotowi pomóc. Jest ono przy tym całkowicie zrozumiałe już dla dwulatka.
Sądzę, że warto pracować nad starymi nawykami, zwłaszcza tymi, które dotyczą komunikacji z dziećmi. Warto zastanawiać się co mówimy, a przede wszystkim po co to mówimy. No i oczywiście ostatnie z ważnych pytań: czy to, co mówię kiedykolwiek doprowadziło mnie do celu, czy jest to tylko powtarzana od lat klisza, która nic nie wnosi, ale jest bo wrosła w język. Ja osobiście za tą ostatnią uważam pytanie dzieci „Dlaczego”.