Niedawno odbyłam z córką
fantastyczną rozmowę, która brzmiała mniej-więcej tak:
Ida: Chciałabym cię rozśmieszyć.
Ja: Ale po co?
I: No bo chciałabym cię rozśmieszyć?
Ja: Ale po co chcesz mnie rozśmieszyć?
I: No żebym się lepiej bawiła.
Dialog sam w sobie jest dość zabawny,
ale nie w tym moim zdaniem tkwi jego siła. Pokazuje, jak blisko
siebie potrafi być dziecko i jak świetnie potrafi uchwycić coś,
do czego większość dorosłych nigdy w życiu by się nie
przyznała. Chodzi o to, po co moje dziecko chciałoby, żebym się
śmiała – ona wie, że nie po to, by mi było weselej, tak
naprawdę moje emocje nie miały z tym wszystkim wiele wspólnego. Ja
miałam się śmiać po to, by to jej było dobrze, by jej było
weselej, żeby ona się lepiej bawiła.
W tym, jakże szczerym stwierdzeniu
kryje się prawdziwy powód dla którego zwykle ludzie pragną
oddziaływać na uczucia innych. Robią to nie dlatego, że chcą, by
komuś było dobrze, nie po to, by ktoś był szczęśliwy. Wszystkie
te „Nie płacz”, „Nie martw się” czy „No uśmiechnij się
już, nie jest przecież tak źle” nie mają nic wspólnego z
chęcią niesienia prawdziwej pomocy. Prawda jest taka, że nie
chcemy, by ktoś płakał, smucił się, czy złościł w naszej
obecności dlatego, że to jest nieprzyjemne dla nas samych. Dlatego,
że to my czujemy się wtedy zagrożeni, a nasza empatia działa w
ten sposób, że cudzy nastrój nam się udziela. To my nie chcemy
być smutni, czy zdenerwowani, dlatego zabraniamy, tak właśnie
zabraniamy tego innym.
W „nie płacz”, „czy uśmiechnij
się” nie ma bowiem nic, a nic krzepiącego, nie ma w nich nic, co
mogłoby nieść pomoc. Niosą one za to przekaz „Nie podoba mi się
to, co robisz, nie podoba mi się to, co czujesz”. Powtarzając te
słowa jesteśmy empatyczni owszem, ale tylko i wyłącznie wobec
siebie.
W gruncie rzeczy jest w tych słowach
pewna mądrość – jesteśmy blisko siebie, chcemy się bronić,
chcemy, by nasze otoczenie było dla nas przyjazne i wspierające.
Warto jednak mieć tego świadomość i nie udawać, nawet przed
samymi sobą, że w ten sposób niesiemy pomoc, bo nie tego
potrzebuje osoba smutna, czy zdenerwowana, przecież nie tego
potrzebujemy, gdy to my jesteśmy smutni i zdenerwowani. Przecież my
sami w chwilach rozpaczy pragniemy, by ktoś przy nas był,
wysłuchał, pomógł zrozumieć to, co czujemy, pomógł odnaleźć
światło w tunelu. Stwierdzenie „nie smuć się” jakoś jeszcze
nigdy w tym nikomu nie pomogło. Każdorazowo powoduje raczej uczucie
nieadekwatności prowadzące do jeszcze większego smutku.
Jeszcze ciekawiej jest z gniewem. Gdy
odczuwa go ktoś bliski, zwłaszcza dziecko, próbujemy pomóc –
podajemy racjonalne argumenty, tłumaczymy, że nie ma co się
denerwować... Tylko, że w momencie stłuczki samochodowej, która
spotyka nas w momencie, gdy już jesteśmy spóźnieni na bardzo
ważne spotkanie jakoś nikt nie chce słuchać racjonalnych
argumentów. Jak dziecko.
Zanim więc następnym razem zaczniemy
„pocieszać”, „uspokajać” i mówić ludziom wokół nas,
szczególnie dzieciom, co powinni czuć i jaką powinni mieć minę
(„uśmiechnij się, złość piękności szkodzi”) powinniśmy
się zastanowić komu w rzeczywistości chcemy pomóc, czy to, co
mówimy mówimy dla siebie, czy dla drugiego człowieka i co my tak
naprawdę chcielibyśmy w takiej sytuacji usłyszeć.