wtorek, 6 października 2015

No już, Uśmiechnij się! Od razu lepiej, prawda?

Niedawno odbyłam z córką fantastyczną rozmowę, która brzmiała mniej-więcej tak:
Ida: Chciałabym cię rozśmieszyć.
Ja: Ale po co?
I: No bo chciałabym cię rozśmieszyć?
Ja: Ale po co chcesz mnie rozśmieszyć?
I: No żebym się lepiej bawiła.

Dialog sam w sobie jest dość zabawny, ale nie w tym moim zdaniem tkwi jego siła. Pokazuje, jak blisko siebie potrafi być dziecko i jak świetnie potrafi uchwycić coś, do czego większość dorosłych nigdy w życiu by się nie przyznała. Chodzi o to, po co moje dziecko chciałoby, żebym się śmiała – ona wie, że nie po to, by mi było weselej, tak naprawdę moje emocje nie miały z tym wszystkim wiele wspólnego. Ja miałam się śmiać po to, by to jej było dobrze, by jej było weselej, żeby ona się lepiej bawiła.
W tym, jakże szczerym stwierdzeniu kryje się prawdziwy powód dla którego zwykle ludzie pragną oddziaływać na uczucia innych. Robią to nie dlatego, że chcą, by komuś było dobrze, nie po to, by ktoś był szczęśliwy. Wszystkie te „Nie płacz”, „Nie martw się” czy „No uśmiechnij się już, nie jest przecież tak źle” nie mają nic wspólnego z chęcią niesienia prawdziwej pomocy. Prawda jest taka, że nie chcemy, by ktoś płakał, smucił się, czy złościł w naszej obecności dlatego, że to jest nieprzyjemne dla nas samych. Dlatego, że to my czujemy się wtedy zagrożeni, a nasza empatia działa w ten sposób, że cudzy nastrój nam się udziela. To my nie chcemy być smutni, czy zdenerwowani, dlatego zabraniamy, tak właśnie zabraniamy tego innym.
W „nie płacz”, „czy uśmiechnij się” nie ma bowiem nic, a nic krzepiącego, nie ma w nich nic, co mogłoby nieść pomoc. Niosą one za to przekaz „Nie podoba mi się to, co robisz, nie podoba mi się to, co czujesz”. Powtarzając te słowa jesteśmy empatyczni owszem, ale tylko i wyłącznie wobec siebie.
W gruncie rzeczy jest w tych słowach pewna mądrość – jesteśmy blisko siebie, chcemy się bronić, chcemy, by nasze otoczenie było dla nas przyjazne i wspierające. Warto jednak mieć tego świadomość i nie udawać, nawet przed samymi sobą, że w ten sposób niesiemy pomoc, bo nie tego potrzebuje osoba smutna, czy zdenerwowana, przecież nie tego potrzebujemy, gdy to my jesteśmy smutni i zdenerwowani. Przecież my sami w chwilach rozpaczy pragniemy, by ktoś przy nas był, wysłuchał, pomógł zrozumieć to, co czujemy, pomógł odnaleźć światło w tunelu. Stwierdzenie „nie smuć się” jakoś jeszcze nigdy w tym nikomu nie pomogło. Każdorazowo powoduje raczej uczucie nieadekwatności prowadzące do jeszcze większego smutku.
Jeszcze ciekawiej jest z gniewem. Gdy odczuwa go ktoś bliski, zwłaszcza dziecko, próbujemy pomóc – podajemy racjonalne argumenty, tłumaczymy, że nie ma co się denerwować... Tylko, że w momencie stłuczki samochodowej, która spotyka nas w momencie, gdy już jesteśmy spóźnieni na bardzo ważne spotkanie jakoś nikt nie chce słuchać racjonalnych argumentów. Jak dziecko.
Zanim więc następnym razem zaczniemy „pocieszać”, „uspokajać” i mówić ludziom wokół nas, szczególnie dzieciom, co powinni czuć i jaką powinni mieć minę („uśmiechnij się, złość piękności szkodzi”) powinniśmy się zastanowić komu w rzeczywistości chcemy pomóc, czy to, co mówimy mówimy dla siebie, czy dla drugiego człowieka i co my tak naprawdę chcielibyśmy w takiej sytuacji usłyszeć.