piątek, 25 września 2015

Na kasztany

Mam to szczęście, że przed moim domem i w bezpośredniej jego bliskości rośnie mnóstwo kasztanowców, zatem spacery nieuchronnie kończą się brodzeniem w zbrązowiałych, przedwcześnie opadłych liściach zjadanych przez szrotówka. Kiedy tak patrzyłam na dzieciaki chodzące z pochyloną głową, wpatrujące się w brązową szeleszczącą gęstwinę i wypatrujące w niej błyszczących kulek pomyślałam sobie, jakie te kasztany są świetne i jaka to szkoda, ze już za kilka lat nie będziemy mogli cieszyć się takimi spacerami, bo kasztanowców zwyczajnie nie będzie.
Kasztanowe spacery uważam za fenomenalny pomysł nie tylko dlatego, że odrywa rodziny od telewizorów i daje okazję do świetnej zabawy. To także doskonały zamiennik dla wszelkich szkolnych i przedszkolnych zadań mających za zadanie doskonalenie koncentracji i spostrzegawczości. Nawet najbardziej rozbiegany kilkulatek na kasztanowej wyprawie skupi się przecież na poszukiwaniach. Każdy, kto nie może wysiedzieć pisząc literki, czy sylabizując wykaże zadziwiającą koncentrację i spostrzegawczość, jeżeli gra toczyć się będzie o kosz pełen kasztanów.
Jakże cudownym ćwiczeniem jest dalej tworzenie z kasztanów ludzików. Ileż potrzeba sprawności manualnej, żeby zrobić w kasztanie dziurkę w odpowiednich miejscach (wszystkie moje dzieci używają do tego niecertyfikowanego szpikulca zwanego szpilorkiem i używanego do tego celu od niepamiętnych czasów w naszej rodzinie). Ile potrzeba kreatywności, by wymyślić zwierzęta, zmysłu równowagi, by nadać im kształt taki, by samodzielnie stały (praktyczny kurs fizyki), ileż polisensorycznych doświadczeń zapewnia kontakt z różnymi fakturami i zapachami jeżeli dodatkowo zbierzemy żołędzie i inne dostępne na ziemi produkty.
A wszystko to za darmo. Bez drogich zajęć, na które trzeba dojechać, bez urządzeń, gier i oprogramowania. Tak samo, jak trzydzieści, czy sto trzydzieści lat temu. Dlatego gorąco zachęcam, porzućcie rysowanie szlaczków, odrabianie zadań domowych, opuście duszne klasy i sale przedszkolne i idźcie na kasztany. One nauczą dzieciaki więcej, niż wykwalifikowany nauczyciel, a przy okazji rozbawią i odprężą. A kto wie, może namówicie starsze dzieci do produkcji domowego kleju?

wtorek, 15 września 2015

Możesz wszystko!

Znów wrócę do książki, o której wcześniej już wspominałam - „Paradoks wyboru”. Przyznaję, że zawarte w niej informacje wiele kwestii wyjaśniają, ale też wprawiają mnie w pewne zakłopotanie, bo nie do końca wiem, jak to przełożyć na wychowanie. Zacznę od głównej tezy książki, która brzmi – to że mamy więcej wolności, więcej wyboru wcale nie czyni nas szczęśliwszymi. Nie będę tu przytaczać wszystkich argumentów i doświadczeń, na jakie powołuje się autor, bo streszczanie tu książki nie ma sensu. Generalnie chodzi o to, że mogąc wybierać pomiędzy 2 rodzajami niegazowanej wody mineralnej jesteśmy raczej spokojni i mamy spore szanse na zadowolenie z wyboru, musząc jednak wybierać wśród 20 możemy mieć spory problem a wraz z liczbą zalet posiadanych przez te produkty, których nie wybraliśmy czujemy się bardziej rozczarowani własnym wyborem i mniej z niego zadowoleni i to bez znaczenia, który produkt wybraliśmy, bo zawsze mogliśmy wybrać taki, który zawiera więcej jonów, mniej sodu, niższą cenę, większą objętość, został wyprodukowany przez polską firmę, część dochodu idzie na słuszny cel etc, etc. Każdy wybór jest na swój sposób zły, a wiele z nich mogłoby być na wiele sposobów lepszych. Stąd niezadowolenie i frustracja.
Ok, tak naprawdę nie zastanawiamy się nad wyborem wody mineralnej, ale nad wyborem szkoły, zawodu, partnera życiowego już tak i wychodzi na to, że my, członkowie zachodnich społeczeństw coraz mniej potrafimy cieszyć się życiem, doceniać to co mamy, właśnie dlatego, że dokonujemy wyborów fundamentalnych i robimy to na każdym kroku. Nasza wolność, przynajmniej na pierwszy rzut oka jest niemal nieograniczona – decydujemy o tym, kim jesteśmy, jak wyglądamy, ile mamy pieniędzy i bardzo wielu z nas czuje, że wybiera nie tak, bo gdyby wybrało inaczej (miało inny zawód, związało się z kim innym, zdecydowało się na dziecko, nie zdecydowało się na dziecko, posłało dziecko do takiej szkoły, nie posłało dziecka do szkoły, wybrało innego lekarza, pojechało na inne wakacje i tak bez końca) miałoby w jakiś sposób lepiej.
Mam nieodparte wrażenie, że autor ma rację, kiedy stoję przed półką w supermarkecie i ogarnia mnie panika i mam ochotę uciec, żeby nie podejmować kolejnej decyzji czuję, że coś w tym jest. Tylko co z tym dalej. Jak kurcze pomóc dzieciakom nie na teraz, tylko na za 20 lat. Teraz to proste – mogę podjąć decyzję za nie i poniekąd często to robię, ale oni też będą żyli w tym świecie przytłaczającego dobrobytu i coś z nim będą robić. Przecież wbrew temu, co nam wmawiają nie każdy może być każdym, nie mamy nieograniczonych możliwości wyboru, bo zawsze z czegoś rezygnujemy. Przecież nie warto marnować życia na ciągłe poszukiwania „najlepszego”, które w praktyce nie istnieje.
Nie znam odpowiedzi. Autor książki daje kilka rad, które wydają się być naprawdę niezłe przykładowo „nauczmy się kochać ograniczenia”, czy „kontrolujmy oczekiwania”, „praktykujmy wdzięczność”. Głęboko wierzę, że ma rację, co nie czyni życia wcale łatwiejszym, bo wymaga całkowitego przeformatowania spojrzenia na świat. Wychodzi na to, że aby życie naszych dzieci mogło być trochę łatwiejsze musimy wykonać kawał ciężkiej pracy nad samymi sobą. Nie wierzę, ze możemy nauczyć dzieciaki tego, czego sami nie potrafimy, że przekażemy im wartości, których nie posiadamy. Okazuje się zatem, że aby przystosować się do wolności, jaką dysponujemy po to, by dać sobie i potomstwu szansę na szczęście musimy naprawdę na to zapracować. I to jest prawdziwy paradoks.

piątek, 11 września 2015

Kot w worku

Współczesne dzieci mają niełatwo, zwłaszcza w momencie, gdy w wieku 18 lat opuszczają bezpieczne mury szkoły i mają podjąć jedną z najważniejszych życiowych decyzji, decyzji, która w dużym stopniu ma ukształtować dalszą część ich życia. Do podjęcia jej nie mają jednak niemal żadnych podstaw. Chodzi o wybór zawodu. Świadomie nie napisałam tu o wyborze studiów, ponieważ uważam, że nie tylko nie każdy musi, ale nawet nie każdy potrzebuje studiować.
Na jakiej podstawie współczesny młody człowiek ma dokonać takiego wyboru? Przecież na temat tego, czym zajmują się osoby wykonujące poszczególne zawody czerpie wiedzę głównie z seriali, bo przecież ma bardzo niewielkie szanse na dowiedzenie się na czym polega praca w ogóle.
Zawód, który świetnie zna każde dziecko to nauczyciel, gdyż większą część swojego dzieciństwa i młodości spędza wyłącznie z nauczycielami. Spotyka też później osoby pracujące na kasie w supermarkecie, ochroniarzy. Widuje przez szybę prowadzących środki transportu miejskiego, czy wykonujących roboty drogowe i to właściwie wszystko.
Dla większości dzieci nawet zawód rodziców to nazwa, bo przecież rodzic to osoba, która do pracy wychodzi i z niej wraca. Gdy dziecko ją widzi zajmuje się odpoczynkiem i sprawami domowymi, które z jakiegoś nieokreślonego powodu na pracę uważane nie są. Większość dzieciaków właściwie nie ma szans zamienić w życiu słowa z cieślą, fizykiem doświadczalnym, krawcową, czy chemikiem produkującym lekarstwa. Nie mają oni i nie mają prawa mieć zielonego pojęcia czym zajmuje się w praktyce inżynier budownictwa, biotechnolog, inżynier materiałowy, czy technolog drewna. Sama w większości przypadków nie mam.
A przecież aby być w czymś świetnym, to trzeba kochać to, co się robi. Jasne, ze ważne są zdolności, ale przecież połowa sukcesu to są właściwe zdolności, to, żeby być właściwą osobą na właściwym miejscu. Przez to, że młodzież nie ma pojęcia co mogłaby robić, co potrafiłaby robić i co chciałaby robić, prawdopodobnie tracimy setki tysięcy świetnych specjalistów,. A zyskujemy w to miejsce sfrustrowanych wykonawców poleceń marzących o zakończeniu uciążliwego dnia pracy i w fantazji przezywających każdego dnia swoje życie inaczej.
Co więcej, nasz system edukacji jest w celach statystycznych (żeby lepiej wyglądać na tle innych krajów w liczbie osób ze średnim i wyższym wykształceniem) tak, że premiowane są tylko zdolności i umiejętności akademickie. Ważna jest matematyka, język polski, języki obce i wszystkie te abstrakcyjne umiejętności, które są niezbędne w pracy, ale często tylko na podstawowym poziomie. Osoby, które może wybrałyby zawód wymagający pracy rąk, dokładności, ale nie koniecznie wielkich przemyśleń (a tacy ludzie są przecież bardzo potrzebni) idą na socjologię, czy pedagogikę, bo tam łatwo i nie ma matematyki. I się męczą. Męczą się na studiach i męczą się później szukając pracy dla osoby z wyższym wykształceniem mimo braku umiejętności. I to nie dlatego, że zabrakło im talentu, ale dlatego, że mieli talent niewłaściwy.
Wydaje mi się, że rozwiązanie tego problemu istnieje nie jest jakoś bardzo trudne do zrealizowania. Wystarczyłoby, żeby szkoła poświęciła jeden dzień w tygodniu, albo choć jeden dzień w miesiącu na to, żeby miejsce nauczyciela zajął kto inny – ktoś, kto wykonuje zawód, z którym dzieciaki nie mają styczności. Mógłby przyjść do szkoły i z nimi porozmawiać. Mógłby zaprosić ich do swojego miejsca pracy i pokazać co tak naprawdę robi. Nawet zawód nauczyciela podczas takiej prezentacji mógłby okazać się zupełnie czymś innym, niż się wydaje. Moim zdaniem takie „marnowanie czasu przeznaczonego na naukę”, nawet kosztem zmieszczenia w programie szkolnym różniczek, czy dokładnego opisu cyklu rozwojowego motylicy wątrobowej (przyznam, że obie te rzeczy uważam za fascynujące, ale one są fascynujące dla mnie i jakoś szczególnie mi się ta wiedza w życiu nie przydała jak dotąd poza samą przyjemnością jej posiadania), pozwoliłoby dzieciakom być trochę bliżej rzeczywistości. Idąc dalej może przydałby się też czas na praktyki zawodowe, na wypróbowanie siebie samego w różnych rolach – od dziennikarza po cieślę? Sądzę, że dałoby to o wiele więcej nie tylko przyszłym pracownikom, ale też gospodarce w ogóle, niż produkcja rzesz papierowych magistrów czegoś tam, wiedzących tyle, że w wyuczonym zawodzie pracować na pewno nie będą, bo na studiach się okazało, że to zupełnie nie to, co myśleli (i piszę tu o niemal każdych studiach, bo i na prestiżowych kierunkach takich jak psychologia, czy medycyna nie brakuje takich osób).

niedziela, 6 września 2015

Dlaczego szkoła musi się zmienić

Na samym początku chciałabym zaznaczyć kilka kwestii.
  1. Wiem, że istnieją dobre szkoły – takie, do których dzieci idą z chęcią i na powrót do których naprawdę się cieszą.
  2. Wiem, że istnieją wspaniali nauczyciele. Sama miałam takich 2 może 3 w szkole podstawowej i wywarli oni trudny do przecenienia wpływ na moje zainteresowania i późniejsze decyzje.
  3. Tym niemniej uważam, że są to wyjątki, a rzeczywistość częściej wygląda tak, jak opisuję niżej.
Wobec licznych rozmów, jakie trochę z konieczności toczą się w naszym domu na temat szkoły doszłam do wniosku, że kojarzy mi się ona głównie z jednym. Z lękiem. Gdy myślę „szkoła” momentalnie przypominają mi się sytuacje, które nawet dziś powodują, że mam „gulę” w gardle i przyśpieszony, płytki oddech, uczucie, jakby na mojej klatce piersiowej leżał kamień. Powoduje to myśl o staniu przed drzwiami klasy, do której zaraz przyjdzie nauczyciel (no i nadzieja, a może nie przyjdzie? Może się chociaż spóźni?). Moment, w którym nauczyciel sunie paznokciem po dzienniku przeciągając tą chwilę zawracając w górę albo w dół, by nikt nie mógł być całkowicie pewny, że to nie on zostanie dziś wezwany. Pauza po słowach „Przyjdzie do mnie Natalia...”, bo w klasie były trzy i nigdy nie było wiadomo na którą wypadnie. Połowiczna ulga, gdy jednak to nie ja byłam pierwszym trafem połączona ze świadomością, że zazwyczaj ofiary są dwie. Miękkie nogi i pustka w głowie gdy stałam naprzeciwko klasy i nie byłam w stanie wycisnąć z siebie ani słowa niezależnie od tego, ile umiałam. Na koniec, już jako ciekawostka odpowiadanie z paprotką w ręce, c której sączyła się na mnie brudna woda, bo nauczycielka nie lubiła jak gestykulowałam. Albo z tego samego powodu odpowiadanie z rękami trzymanymi za plecami przez kolegę (tak, ta nauczycielka chyba nadal pracuje w jednym z najlepszych liceów Poznania).
To jest ułamek szkolnych doświadczeń sprzed 15-20 lat i można by pewnie powiedzieć, że teraz tak nie jest, że wszystko się zmieniło, ale to nieprawda. Znam szkołę podstawową, w której w srugiej klasie robi się rankingi najlepszych uczniów, podczas gdy ci mniej zdolni, lecz ciężko pracujący skazani są na ciągłe bolesne miejsce na szarym końcu. Znam inne, w których mimo zakazu robi się sprawdziany i ocenia dzieci już od pierwszej klasy. W niektórych z nich zamiast ocen liczbowych są litery, ale to nic nie zmienia, bo cierpienie dostającego jedynkę sześcio, czy siedmiolatka nie różni się niczym od tego, które odczuwa dostając F. Znam prestiżowe gimnazjum, w którym uczeń,który nie odpowiedział na drugie pytanie słyszy „dwa zero dla mnie” wypowiedziane ze złośliwą satysfakcją.
Znam też inne szkoły i liczne przykłady stawiania przez nauczyciela jasnej granicy między „ja” a „oni” używania biurka jak muru oddzielającego dwie wrogie armie, które mają zupełnie różne cele. Jedna chce przeżyć i uzyskać przy tym w miarę niezłe oceny, druga ma za zadanie wykryć, czego ta pierwsza nie umie i jej to udowodnić. A najgorsze jest, że jest to działanie totalnie bezsensowne.
Wizja codziennego odpytywania nie przydała mi się w życiu absolutnie do niczego. Nigdy nie nauczyłam się codziennej nauki. Po prostu ta forma pracy nie leży w mojej naturze i jakoś mi to w życiu szczególnie nie przeszkadza. Nie miało to zresztą znaczenia, bo moja odpowiedź była żadna niezależnie od poziomu wiedzy. Nigdy później też nie miałam do czynienia z sytuacją, w której ktoś wymagałby ode mnie bez uprzedzenia prezentowania wiedzy przed publicznością próbując mi zarazem udowodnić, że tej wiedzy nie mam. Już studentów traktuje się lepiej – oni wiedzą, kiedy maja egzaminy, a te odbywają się zazwyczaj przy nie więcej, niż 2 świadkach. W dodatku niezdany egzamin na studiach oznacza po prostu poprawkę, a nie zdanie się na humor nauczyciela, który pozwoli na poprawę, albo nie pozwoli.
Nie pomaga to także w nauczeniu się występów publicznych, podczas których z reguły mówi się o czumś, na czym się zna, a słuchacze wiedzą o tym mniej. Nawet, jeżeli usłyszy się pytanie na które nie zana się odpowiedzi, to przyznanie się do niewiedzy, zaproponowanie udzielenie odpowiedzi w innym terminie, w innej formie nie jest powodem do wstydu, ani dowodem na niekompetencję.

Między innymi dlatego uważam, że szkoła musi się zmienić i to dogłębnie. Żadne reformy tworzące gimnazja, czy je likwidujące w niczym tu nie pomogą. Szkoła musi zmienić się tak, żeby uczeń i nauczyciel znaleźli się w jednej drużynie, by obu stronom zależało na dokładnie tym samym, czyli na nauce. Żeby rolą nauczyciela nie było zapełnianie dziennika i kontrolowanie, ale pomoc w rozwijaniu zdolności i jeszcze większa pomoc w opanowaniu tego, co przychodzi dzieciakom z trudem. Głęboko wierzę, że jest to możliwe bo są państwa, gdzie to jest normą, są szkoły gdzie jest to cenione i są nauczyciele, którzy nawet w dzisiejszym systemie potrafią być przede wszystkim ludźmi. Jednak sądzę, że bez ogromnej, systemowej zmiany to będą wciąż wyjątki, które robią to pomimo przeciwności. Nie możemy liczyć na heroizm nauczycieli i dyrektorów, bo dobry nauczyciel wcale nie musi być bohaterem i buntownikiem, który będzie szedł pod prąd mimo wszystko. Szkoła powinna wspierać dobrze opłacanych i szanowanych nauczycieli, którzy po prostu, jak pisze Jesper Juul dobrze czują się na swoim miejscu. Wtedy oni może znajdą w sobie siłę do tego, by robić to, co wpisane jest w etos nauczyciela, zamiast budzenia w uczniach nieopanowanego, paraliżującego lęku.

środa, 2 września 2015

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Dlaczego rodzice „przeciętniaków” są szczęśliwsi? (I oni sami przy okazji też)

Przeczytałam ostatnio książkę „Paradoks wyboru. Dlaczego więcej oznacza mniej” (ogromnie polecam!) i mam całą masę przemyśleń, zwłaszcza, jeżeli zestawić je z opowieściami rodziców, którzy czasami trafiają do mojego gabinetu, a właściwie rodziców i ich dzieci – jednych i drugich niezbyt szczęśliwych. To o czym piszę dzisiaj jest mocno na marginesie samej książki i nie do końca będzie o wyborze. Do tego tematu pewnie prędzej czy później z resztą wrócę.
To, co przeczytałam, pomogło mi przypomnieć sobie o kilku starych, znanych miłośnikom psychologii społecznej teoriach i nazwać zjawiska, które coraz częściej nas otaczają. Pierwszym z nich, (na którym chyba przyjdzie mi się dziś skupić, bo więcej nie zmieszczę na raz) jest nieszczęście ambitnych rodziców. Istnieje grupa rodziców (najczęściej zdolnych lub bardzo zdolnych dzieci), którzy są bardzo nieszczęśliwi, gdyż ich dzieci nie są wystarczająco dobre. Problem jednak nie tkwi ani w dzieciach, ani w uzyskiwanych przez nie wynikach, tylko w habituacji, czyli normalnymi słowami – przyzwyczajeniu.
Aby wytłumaczyć, o co mi chodzi zacznę od przykładu. Załóżmy, ze w naszym osiedlowym sklepiku pojawiły się wyjątkowo ładne jabłka za przystępną cenę. Pierwszego dnia, gdy to dostrzegamy kupujemy sobie jedno i jesteśmy ogromnie zadowoleni. Drugiego dnia spodziewamy się, że znów uda nam się kupić to jabłko i znów jesteśmy zadowoleni, ale już trochę mniej, no bo przecież się tego spodziewaliśmy. Po tygodniu to samo jabłko w tej samej cenie nie wywoła już u nas żadnych emocji. Po prostu przywykliśmy do ich obecności. Aby odczuwać taką samą przyjemność, jak kiedyś musielibyśmy trafić na jabłko jeszcze piękniejsze, większe, bardziej czerwone, ale i ono po dość krótkim czasie stanie się dla nas normą.
Dokładnie tak samo czuje się wielu rodziców dzieci – właśnie tych, które odnoszą sukcesy. W momencie, gdy dziecko przynosi pierwsze piątki rodzic jest szczęśliwy, jednak szybko stają się one normą, a podobnej satysfakcji dostarczają szóstki. Jeżeli rodzic wywiera wystarczająco duży nacisk na dziecko może ono przynosić coraz więcej najwyższych ocen. Problem w tym, że to może nadal niektórych rodziców nie usatysfakcjonować. Zaczynają się lekcje pianina, sport i czasem coś jeszcze. I wtedy następuje krach.
No bo co się stanie, jeżeli w naszym osiedlowym sklepie nagle zabraknie ślicznych jabłuszek? Wychodzimy niezadowoleni mimo, że te drugie w kolejności jabłka też są całkiem smaczne. One nie po prostu nie są dość smaczne, bo przywykliśmy do czegoś lepszego. Ich obecność nie wzbudza już emocji, inaczej, gdy ich zabraknie.
Tak samo niezadowoleni i nieszczęśliwi są rodzice gdy dziecku powinie się noga, albo wtedy, gdy po prostu nie daje już rady i wyniki spadają. To, że dziecko jest świetne, czy bardzo dobre już nie wystarcza, to za mało. Same piątki stają się porażką, a piąte miejsce na zawodach to koszmar, który śni się po nocach, mimo, że rodzice większości dzieci uznaliby to za spore osiągnięcie.
I tu wracamy do tytułu. Dlaczego średniaki i ich rodzice mają najlepiej? Jeszcze raz posłużmy się przykładem warzywniczym. Jeżeli na co dzień kupujemy dobre jabłka, ale raz pojawią się te najlepsze, to jesteśmy zadowoleni. Jeżeli jednak następnego dnia znów ich nie będzie, przez kolejne dni również, to szybko o nich zapomnimy i kiedy nagle znów zjawią się na jeden dzień znów sprawią nam radość. Ich nieobecność nie będzie już jednak wielkim rozczarowaniem. Po prostu wiemy, że one bywają i tyle. Tak samo może czuć się rodzic ucznia czwórkowego, któremu czasem wpadnie piątka – jest powód do radości, ale nie ma nacisku na to, żeby tak już było stale. Nie ma też powodu do zmartwień, gdy tych najwyższych ocen nie ma.
Niektórzy czytelnicy pewnie się obruszą, że pisze o dziecięcych ocenach w kontekście rodziców. Jasne, lepiej byłoby, gdyby ocen w ogóle nie było, albo gdyby nie były one dla rodziców istotne, bo są całkowicie niewymierne. Byłoby lepiej. Ale wielu rodziców jest bardzo przywiązanych do tych cyfr. Są one ważne także dla wielu dzieci. Skoro już tak jest, to może jeżeli uświadomimy sobie, jak działamy to łatwiej będzie nam wprowadzić zmiany w naszym funkcjonowaniu i ułatwić życie sobie, a przede wszystkim własnym dzieciom.
Jeżeli komuś w całym tym poście zabrakło dzieci, to zapewniam, że tą drugą – słabsza stroną zajmę się w którejś z następnych notek.

Rodzice przyszłości

Pisałam ostatnio o akcji bezpieczni rodzice. Tym razem przyjrzałam się innej obecnej ostatnio w mediach kampanii Fundacji Rodzic Przyszłości po hasłem „Kiedyś Twoje dziecko rozwinie skrzydła. Od ciebie zależy, czy będzie latać!”. Pisze o niej, ponieważ jest niejako odwrotnością tego, co krytykowałam wcześniej.
Tutaj co prawda nie jestem zachwycona spotem – uważam, że mama w przykładnie pozytywnym mogłaby zachować się inaczej, w sposób zdecydowanie bardziej wspierający budowanie realistycznej samooceny. Mówienie dziecku, że jest zdolne naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, podobnie jak wyręczanie go w zapinaniu sweterka, gdy najwyraźniej zależy mu na zrobieniu tego samodzielnie. Wiem, że się czepiam, ale kampania jest przez to tylko dobra, a mogłaby być naprawdę świetna.
Świetne jest co innego. Jeżeli rodzic zdecyduje się wejść na stronę internetową fundacji otrzymać może wszystko, czego potrzebuje. Może wypełnić test – dowiedzieć się, na ile orientuje się w danej dziedzinie, ale równocześnie do każdego z pytań testu dołączone są komentarze ekspertów wyjaśniające jakie konsekwencje niosą z sobą poszczególne zachowania. Znajdzie tam też poradnik, bazę wiedzy (częściowo płatną), a nawet może zapisać się na coaching online.
Mamy tu kampanię społeczną, która bez straszenia, a przynajmniej bez wywoływania silnych negatywnych emocji zachęca do przemyślenia swoich zachowań, ukazuje problem sugerując, że rozwiązanie jest w zasięgu ręki. Co ważniejsze ono rzeczywiście tam jest, bo po wpisaniu adresu w wyszukiwarkę dostaje się masę materiałów, które mogą pomóc zmienić podejście i nauczyć się innych zachowań. Wadą strony jest trudność w nawigacji, gdyż łatwiej dotrzeć do materiałów płatnych, ale przy odrobinie samozaparcia (trzeba kliknąć O nas/jak działamy) otrzymać można naprawdę pokaźną ilość darmowej, ale bardzo wartościowej wiedzy.
Cóż wygląda na to, że lepiej wychodzi się na poszukiwaniu przyszłości, niż bezpieczeństwa.